niedziela, 4 grudnia 2011

Hipermarkety zamiast targów

Przez Indie przetacza się fala protestów - miliony handlarzy wściekają się na rząd, który zamierza otworzyć rynek sprzedazy detalicznej dla wielkich międzynarodowych sieci. 90 procent handlu odbywa się na co dzień w sklepach "na rogu" - rodzinnych biznesach, których właściciele znają klientów od lat, budują swoją ofertę na zaufaniu, sprzedają lokalne wyroby, dbają o jakość i starają się nie podnosić cen. Narożny sklep, z grubym właścicielem, spędzającym całe dnie na krześle, i jego pomocnikami, podającymi towary z półek, pawlaczy, piwnic, to coś więcej niż miejsce wymiany pieniędzy na towar.
To centrum lokalnego życia, tętniący klub dyskusyjny, lokalna agencja prasowa, wypuszczająca z siebie najważniejsze informacje. Ważny społeczny tygiel, miejsce spotkań, w którym uprawia się sztukę niespiesznej rozmowy, gdzie popija się herbatę ze straganu obok, gdzie jedną gazetę czyta kilku mężczyzn, przesiadują dzieci, dzieląc między sobą paczkę herbatników. Dla wielu kobiet, spędzających życie na pracach domowych, wyprawa do sklepu i na targ, jest najważniejszym i bezcennym kanałem kontaktu ze światem.

Tesco, Carrefour i Wal-Mart mogą tę niezwykłą społeczną sieć znacznie osłabić, jeśli nie zniszczyć. Choć te sieci są obecne w Indiach od kilku lat, dotąd miały pozwolenie tylko na sprzedaż hurtową w systemie cash & carry. Teraz indyjski rząd umożliwi im sprzedaż detaliczną. Zwolennicy otwarcia Indii na wielki handel mówią o korzyściach: rozbudowie infrastruktury na koszt (właściciele sieci zbudują przeciez drogi dojazdowe, parkingi, podciągną prąd, oświetlenie), miejscach zatrudnienia, wreszcie - niższe ceny towarów, dość ważne w związku z wysoką od dwóch lat inflacją.
Ale te konsumpcyjne zaklęcia nie uwzględniają ważniejszej, kulturowej zmiany, jaka Hindusów czeka.

Hindusi są narodem handlarzy. W mistrzostwie sprzedawania towarów nie mają sobie równych i wszędzie, gdzie tworzą diaspory - od Londynu po Nairobi - potrafią tę sztukę odtworzyć. Wielkie sieci handlowe, zważywszy na wielki apetyt indyjskiej klasy średniej, mogą ten świat bezpowrotnie zmienić, a przede wszystkim zagrozić istnieniu miejskich i wiejskich targów. Wyssają handlowe życie z centrów miast i zamkną je w galeriach i supermarketach przy ruchliwych arteriach. To wspaniałe dla liczącej ponad 300 mln osób klasy średniej z grubymi portfelami, fatalne - dla większości indyjskich handlarzy i mniej zamożnych klientów, których naturalne środowisko będzie zagrożone.

Wielkie sieci handlowe, to także unifikacja produktów, miażdżenie drobnych różnić, likwidowanie mozaikowości indyjskiego życia. W Polsce duże sieci handlowe weszły na "ziemię niczyją", dlatego poszło im tak gładko. Krucha sieć butików, tworzonych przez polskich przedsiębiorców po 1990 r., nie mogła się oprzeć takim gigantom.
Szczęśliwie tradycyjne ciagi handlowe w Indiach są silniej zakorzeniowe i bardziej skomplikowane, a indyjski rząd zamierza nałożyć na komercyjne sieci pewne ograniczenia. Ale jedno jest pewne: nadchodzi korporacyjna era. Jest ona szansą nie dla indyjskiego handlu - bo lepiej i piękniej uprawiać go nie można - ale dla słabnących zachodnich korporacji, które muszą się rozwijać lub ginąć.

[pw]

piątek, 2 grudnia 2011

Zamordowany za kastę

W Uttar Pradeś znaleziono porzucone na polu zwłoki nastolatka. Neeraj Kumar poprzedniego dnia wyszedł z domu po kolacji, żeby u kolegi obejrzeć program w telewizji. Został uduszony. Zginął, bo miał nieodpowiednie imię. Urodził się jako jeden z dalitów (dawnej - niedotykalnych), a ojciec dał mu na imię tak samo, jak inny mężczyzna mieszkający w wiosce, tyle że cieszący się lepszym pochodzeniem i wyższym statusem. Rodziny przez wiele lat spierały się o imiona.

Sąsiad domagał się, by ojciec Neeraja zmienił jego imię. Obawiał się pomyłek, uderzających w honor swojej rodziny. Teraz twierdzi, że nie ma z zabójstwem nic wspólnego. Policja aresztowała dwóch jego przyjaciół i poszukuje dwóch synów, najprawdopodobniej zamieszanych w zabójstwo.

To jedna z wielu ponurych historii, które obalają mit indyjskiej sprawiedliwości społecznej i dobrze funkcjonującej demokracji. Indie są republiką paradoksów, przestrzenią, w której współistnieją szczytne ideały, sprawdzone instytucje, zabobonne praktyki i nieśmiertelne mechanizmy nienawiści.
Nie trzeba wiele, by zrozumieć, jak silne są społeczne napięcia, jak iskrzy wzajemna niechęć, jak krucha (co nie znaczy: nietrwała) jest społeczna równowaga nad Gangesem. Wystarczy lektura porannych gazet, z gwarantowaną panoramą okrucieństwa: zabójstw, pobić, rozpaczliwych samobójstw.

Te historie trafiają nie do tabloidów, wcale nie są drukowane jako sensacyjne ciekawostki.
Gorzej: znajdują się w dziennikach opinii, podane „standardowo”, jako jedna z wielu pełnoprawnych  informacji dnia. Ani ważniejsza, ani mniej spektakularna, stale obecna w codziennym pejzażu.

„Zmiana” - słowo, które Zachód tak kocha - w Indiach ma szczególne znaczenie. Nigdy nie obejmuje wszystkich, nie dokonuje się w tym samym kierunku. Tylko niektórych popycha do swobodnego życia, innych silniej wciska w jedną z niezliczonych nisz, gdzie czas się zapętlił.
Kastowość, choć ulega przeobrażeniom i zmienia się na tak wiele sposobów, że badacze za nimi nie nadążają, nie słabnie. Jest wręcz zabójczo namacalna.

[pw]





wtorek, 29 listopada 2011

Seksualna nuda w Indiach

„India Today” publikuje coroczny raport o życiu erotycznym Hindusów. Z najnowszego wynika, że indyjscy małżonkowie coraz częściej unikają seksu, a w łóżku głównie się nudzą. Połowa badanych kobiet odmawia współżycia pod byle pretekstem, to samo robi jedna trzecia mężczyzn.

Dziewiąte badanie przeprowadzane przez "India Today" i firmę Nielsen w 11 indyjskich miastach tym razem dotyczy rodziny i seksu małżeńskiego. W poprzednich Hindusi opowiadali m.in. jak często i z kim zdradzają małżonków (zdrada to tabu, ale z raportu wynikało, że także norma), jakie mają fantazje erotyczne, jak wcześnie zaczynają życie płciowe (kulturowo seks przedmałżeński jest zakazany, jednak badania pokazywały, że próg rozpoczęcia życia seksualnego się obniża, w kłopocie są kobiety, od których wciąż wymaga się dziewictwa do zamążpójścia).

Teraz badani małżonkowie zgodnie deklarują wzajemne znudzenie. Zadowolenie z seksu jest najniższe od 10 lat - spadło do 27 procent. Blisko połowa mężczyzn twierdzi, że żona nie jest ich ulubioną partnerką w łóżku (czytaj: mają inne), a ponad jedna trzecia kobiet - że po kilku latach małżeństwa straciły zainteresowanie seksem. 13 proc. kobiet nie potrafi określić, czy po stosunku czuje się „spełniona” (trudno się dziwić spadkowi zainteresowania).
Wszystko to wcale nie przeszkadza Hindusom cieszyć się życiem. Ogólne zadowolenie wyraźnie podskoczyło. Usatysfakcjonowanie z pracy wzrosło o 10 procent - deklaruje je już 42 procent Hindusów.

Witajcie w rzeczywistości kapitalizmu, w której relacje uczuciowe i fizyczne zastępuje związek z biurem i szefem. Indyjscy psychiatrzy komentują, że ludzie nie mają czasu i siły na seks ani utrzymywanie związków emocjonalnych, są dodatkowo rozpraszani rozrywkami konsumenckimi. Równolegle rozkwitają fantazje erotyczne, pornografia i rynek usług seksualnych. 48 procent mężczyzn marzy o seksie z gwiazdami filmowymi (sąsiadki, bratowe, o żonach nie mówiąc - są bez szans). Połowa pytanych mężczyzn ogląda porno, zwykle w łazience, do której wymykają się z małżeńskiej sypialni za laptopem.
Młodym też technologia zastępuje zbliżenie - pomysłowe młode indyjskie tygrysy i tygrysice omijają zakazy i uprawiają seks wirtualnie. Do czasu, gdy wylądują w małżeńskiej sypialni, żeby się wspólnie... ponudzić.

[pw]

* powyższe odnosi się do członków klasy średniej mieszkających w dużych ośrodkach miejskich. Życie erotyczne na wsi, to z pewnością obraz znacznie bardziej ponury i, jak dotąd, niezbadany.




poniedziałek, 28 listopada 2011

Przyszłość w liczbie pojedynczej

BBC podało dziś najnowsze dane dotyczące malejącej liczby małżeństw w Japonii. A dokładniej - błyskawicznie rosnącej liczby singli. Ponad 60 procent mężczyzn i równo połowa kobiet między 18 a 34 rokiem życia nie ma partnera/partnerki. Co więcej, blisko jedna czwarta singli nie szuka partnera i nie planuje żadnej formy związku. Dla społeczeństwa, w którym już teraz czterech na pięciu ludzi przekroczyło 65 rok życia, to oznacza gwałtowne skurczenie populacji.
Warto obserwować japońskie tendencje. Wyprzedzają Europę o jakieś dwie dekady i w jaskrawy sposób pokazują wszystkie zjawiska, z którymi i my będziemy musieli sobie poradzić. Starzejące się społeczeństwo nie jest skłonne do innowacji, nie wymyśla nowych rozwiązań, a to one są współcześnie najważniejszą globalną walutą. Chiny, Indie, Brazylia czy Meksyk rosną w siłę przede wszystkim dzięki swym młodym populacjom.

Japończycy innowacyjny boom zakończyli w latach 90. gospodarczym krachem, z którego nigdy się nie podnieśli. Najprawdopodobniej właśnie z powodu starzejącej się populacji, która w ogromnym stopniu obciąża budżet państwa - coraz więcej osób potrzebuje zasiłków i opieki medycznej, a coraz mniej płaci podatki.

Niechętni małżeństwom i zakładaniu rodziny single przepowiadają świat bez przyszłości. Japońskie społeczeństwo wkrótce zacznie gwałtownie maleć. Wraz z nim skurczy się gospodarcze znaczenie wysp.
Ale jest, rzecz jasna, ważniejszy aspekt - braku relacji. Jedna czwarta japońskich singli po 35 roku życia odpowiedziała, że nigdy nie uprawiała seksu.

Jeśli Japończycy są futurystyczną wersją nas samych, czeka nas rzeczywistość gospodarczego zastoju, społecznego hamowania i coraz bardziej fikcyjnej miłości.

[pw]

wtorek, 22 listopada 2011

Indie: rupia warta coraz mniej

Na okładce nowego „Time” chiński smok i indyjski słoń walczą o najbardziej eksponowaną pozycję. Publicyści zastanawiają się, która z wielkich azjatyckich gospodarek weźmie górę. Wiele podobnych analiz czytałam już w prasie światowej, ale traktuję je z dystansem.

Dziennikarze, nawet najpoczytniejszych magazynów, także padają ofiarą mody. Mody na tematykę, na określony sposób widzenia rzeczywistości, promowanie tych albo innych rejonów świata.
Indyjska rzeczywistość nie przypomina wcale przystrojonego klejnotami słonia, gotowego ruszyć n podbój świata. Ten słoń porusza się wciąż ociężale, być może wszystkie te błyskotki są na wyrost i krępują jego ruchy.

Nigdy w historii notowania rupii wobec dolara nie były tak złe. Od początku roku wartość indyjskiej waluty spadła o 14 procent, dziś za dolara płaci się ponad 52 rupie. To niezła wiadomość dla podróżnych z plecakami, może w tym sezonie będą odrobinę do przodu. Ale cokolwiek zyskają na wymianie waluty, stracą na targach, w sklepach i hotelach. Inflacja szybko zmienia ceny i usztywnia zwykle skłonnych do targowania się handlarzy.

Dziś inflacja przekracza w Indiach 10 procent, ale ceny żywności podrożały w tym roku o jedną piątą. To problem najuboższych i niedożywionych, których grupę szacuje się nawet na 40 procent ponadmiliardowego społeczeństwa. Zważywszy na to, że około 90 procent Hindusów żyje w biedzie, a tylko około ośmiu procent korzysta z ekonomicznego boomu, warto w ogóle zastanowić się, czy to określenie ma rację bytu.

Sukces indyjskiej gospodarki w ogromnym stopniu zależy od kondycji jej europejskich partnerów. Część z nich właśnie wycofała indyjskie inwestycje, stąd gwałtowny spadek waluty. Zmniejszenie wartości inwestycji jest drastyczne - z blisko 30 miliardów USD w ubiegłym roku, do zaledwie 530 milionów USD w tym roku.

Indie, to rzeczywistość przeciwieństw. Jeśli jakaś jej część się rozwija, inna przechodzi regres. Jeśli ktoś się bogaci, wielu traci. Jeśli gdzieś dokonuje się postęp, gdzie indziej wygrywa tradycja.
Indyjski słoń drepcze w miejscu.

[pw]

poniedziałek, 14 listopada 2011

Indie. Niedotykalni versus dynastia

Rahul Gandhi rozpoczął kampanię wyborczą w stanie Uttar Pradeś. To potężny kawał ziemi w sercu Indii, gęsto zaludniony, przeważnie rolniczy, nazywany sercem kraju. Cztery lata temu wybory stanowe wygrała tam Bahujan Samaj Party, partia biedoty, a dokładniej Dalitów, dawniej nazywanych niedotykalnymi. Indyjski Kongres Narodowy, który reprezentuje Rahul, spadkobierca dynastii Nehru-Gandhi, zdobył wtedy tylko 22 z 80 miejsc. Teraz przystojny i popularny przywódca, ucieleśniający majestat indyjskich elit chce zdobyć więcej.

Jego zderzenie z szefową partii Dalitów, charakterną Mayawati, będzie potyczką osobowości i prawdopodobnie mocnym medialnym spektaklem. Rahul lubi populistyczne gesty - siada na progu wiejskiej chaty i pie wodę ze studni, pokazując, że blisko mu do zwykłych ludzi. Albo protestuje z miejscowymi rolnikami przeciwko przejmowaniu ich ziemi pod lokalne inwestycje.
A Mayawati stawia Dalitom pomniki i ostro krytykuje rząd centralny za korupcję. Jest „mocniejsza w gębie” i z pewnością lepiej radzi sobie z autopromocją. Największym atutem Rahula jest nazwisko, splendor i boska aura, która wciąż skutecznie działają na ubogich.

W Uttar Pradeś podczas wyborów w styczniu zderzą się dwie partie, które twierdzą, że najlepiej reprezentują najbiedniejszych. Przez kilkadziesiąt lat Kongres skutecznie tworzył wrażenie, że jako jedyna organizacja potrafi zadbać o ich interesy, odbierał elektorat partiom wąsko sprofilowanym na biedotę, jak BSP. Ale ta epoka dobiega końca. Coraz większą rolę odgrywają lokalne partie. A wybory stanowe są ważniejsze niż te do indyjskiego parlamentu. Władza centralna nie sięga na prowincję, istotniejsze jest więc, kto rządzi z dala od wielkich miast.

Sam Rahul, od blisko 10 lat nazywany "przyszłym premierem Indii", pozostaje politykiem bezbarwnym, mało aktywnym i - o dziwo - nadal mało doświadczonym. Jego prywatna kampania wyborcza przypomina nudną operę mydlaną. Zapowiadany wybuch politycznego talentu prawdopodobnie nigdy już nie nastąpi. A podobieństwo między Rahulem i jego charyzmatycznym ojcem Rajivem, kończy się na uśmiechu i dołeczkach w policzkach. Prawdziwą lwicą jest siostra Rahula, Priyanka. Ale jak na posłuszną córkę przystało, ustąpiła bratu pola.

niedziela, 30 października 2011

Kobiety w indyjskiej polityce

Ostatnie lata, to fenomenalna kariera polityczna kilku Hindusek. Szczególnie ciekawa, jeśli prześledzić ich pochodzenie, środowiska, które reprezentują, ale i kontekst kulturowy, w którym dochodzą do władzy.

Po pierwsze szczególny przypadek Sonii Ghandi, z domu Maino. Kariera w europejskiej terminologii wręcz kosmiczna, w azjatyckiej tradycji dziedziczenia predystynacji do władzy - całkiem logiczna. Wdowa po zamordowanym Rajivie Gandhim, cóż z tego, że Włoszka i katoliczka, przejmuje de facto koronę politycznej dynastii, od 2005 r. rządzi Indiami z tylnego fotela, jako szefowa największej partii, sterująca premierem. Mówiono, że będzie papierową lalką, dziś mówi się, że jest kobietą ze stali.

Ale ciekawsze są chyba kariery rodzimych przywódczyń, rosnących w siłę reprezentantek nizin społecznych, choćby Mayawati czy Mamaty Bannerjee.

Mayawati przez lata bokotowała media, tłumacząc, że jej wyborcy nie mają telewizorów, więc i ona nie musi pokazywać się na wizji. Butna, ale charyzmatyczna, wolała stawiać pomniki dalitom i składać populistyczne obietnice. Niedoceniana przez Indyjski Kongres Narodowy jako rywalka w wyborach stanowych, wygrała i wtedy zaczęła swą wielką przemianę. Z roku na rok jest coraz bardziej wyrafinowanym graczem, pozuje do zdjęć na okładkach tygodników, a przed dwoma laty była wymieniana wśród kandydatów na premiera.
Wreszcie drapieżna Mamata, zwana Didi - siostrą. Przywódczyni wiejskiej biedoty i robotników z Bengalu Zachodniego (ze stolicą w Kalkucie). Indyjski odpowiednik polskiego Andrzeja Leppera, tyle że w sari. Zboża na tory nie wyrzucała, ale szefowała strajkom, blokadom, nie pozwoliła odebrać rolnikom ziemi pod fabrykę samochodową koncertu TATA. Pognała wielkich kapitalistów, pognała i rządzących w Kalkucie przez 35 lat (bez przerwy!) marksistów. Teraz Kalkuta jest w jej rękach. Pyskata, twarda populistka wciąż obiecuje ubogim cuda. Ile z tych cudów zobaczą? Na razie nie widzą podwyżek cen biletów kolejowych, a to już wiele. Przynajmniej w sferze retoryki.

Jedno wiadomo. W Indiach dużo, coraz więcej, do powiedzenia mają ubodzy. Zawiedzeni rządami Kongresu, który w gruncie rzeczy sprzyja klasie średniej, chcą wmieć własne, lokalne boginie. Im ufają, je bedą uwielbiać i nosić na rękach.
Bogini matka ma wiele twarzy.

wtorek, 25 października 2011

System kastowy: jest czy nie ma?

Przypomniało mi się. Jest ciepły wieczór. Siedzimy w miłej, wegetariańskiej restauracji, gdzieś w centrum Kalkuty i rozmawiamy  w lekkim tonie o kastowości w Indiach. Ja, znajomy muzułmanin, znajomy hindus. Międzykulturowa pogawędka o rygorystycznych, choć niewidocznych podziałach, oplatających Indie gęstą siecią.

Kolega muzułmanin mówi, że kasty nie mają znaczenia. Że to wszystko przeszłość, zapomniana, zdezaktualizowana, zresztą jemu - wyznawcy Islamu - to nigdy nie robiło różnicy, nigdy niczego nie definiowało. Kolega hindus, bardzo zresztą liberalny, twierdzi podobnie: kasty są passe, jak spodnie z zeszłego sezonu, dawno nieużywane, budzące złe skojarzenia, nowoczesnym Hindusom bardzo w nich nie do twarzy.

Słucham uważnie i rozmyślam: czy obaj mówią prawdę? Czy dla nich kastowość jest jak sanskryt - martwy język, którym nie sposób trafnie opisać aktualnej rzeczywistości? Czy już go nie używają, czy też nigdy się nim nie posługiwali? A może tylko deklarują to, do czego czują się zobowiazani - swoim wykształceniem, liberalnym światopoglądem?

Bo przecież kastowość jest. Namacalna, niewidoczna, ale obecna. Wciąż przy tak niewielu ogłoszeniach matrymonialnych znajdują się adnotacje "caste no bar" (kasta bez znaczenia). Bo przecież wciąż tyle honorowych zabójstw, krwawych wyroków za wyłamanie się z granic kasty. I wreszcie tyle nieudokumentowanych, codziennych gestów, posiłków i praktyk, odnawianych w tych zamkniętych społecznościach. Jakby na nowo wypisujących w powietrzu stary porządek, powtarzanych dla lepszego zapamiętania, utrwalenia.

Mówimy o kulturowych znaczeniach zaklętych "między słowami”i nieprzetłumaczalnych, ale kastowość to jeszcze inna sfera - w ogóle niewypowiedziana, a wszechobecna. Prawdopodobnie dlatego nieusuwalna.

środa, 19 października 2011

Hindusi szykują Diwali

Nadchodzi Diwali - Święto Świateł, celebrowane ku czci bogini Lakszmi. Hindusi będa palić ognie i świece. Zapolują na sowy, podobno co roku podczas tego wielkiego hinduistycznego festiwalu ginie wyjątkowo dużo sów. Mają pewne znaczenie w lokalnych kultach i - jak rozłupywane kokosy - zapewniają pomyslność.
To zagadkowe połączenie - religijnego uniesienia i wiary w Boga z zabobonem, wiarą w czary, zaufaniem nie tylko do szanowanych astrologów, ale wioskowych wróżbitów. Wygląda na to, że przeżycie duchowe, religijne zajmuje w umysłach Hindusów tę samą przestrzeń, co zaklinanie rzeczywistości, skłonność do obłaskawiania sił kosmicznych, próba wykupienia lepszego losu. A wszystko to, dla dalszego skomplikowania, dzieje się w umysłach hindusów, wierzących, że ich życie i jego tok nie do nich należy, że idą ścieżką już przewidzianą, jedyną z możliwych, nieodwołalną. Prawdopodobnie i w nich górę bierze to przyziemne pragnienie bycia szczęśliwszym tutaj i teraz.

poniedziałek, 17 października 2011

Indie w "Rzeczpospolitej"

Indie pisane krwią, czyli Bartosz Marzec recenzuje w "Rzeczpospolitej" LALKI W OGNIU. OPOWIEŚCI Z INDII.
Polecam (się).
http://www.rp.pl/artykul/9131,734808-O-Indiach-bez-znieczulenia---recenzja-ksiazki-Pauliny-Wilk.html

Bombaj: iPady w kościołach

Technologia, kiedy łączy się z tradycją, nie zawsze służy tak zwanemu postępowi. W Indiach widać wyraźnie, jak wynalazki i nowoczesność są włączane do systemu zwyczajów i wierzeń, i wcale go nie kruszą. W kraju, w którym sprzeczności i skrajności sąsiadują ze sobą bezkonfliktowo, połączenie zdobyczy cywilizacyjnych z przyzwyczajeniami daje zaskakujące efekty.

Wydawałoby się, że iPady - jako niezrównane zabawki dla dorosłych i dla dzieci, pochłaniające czas i odciągające od życia rzeczywistego i duchowego, raczej nie sprzyjają religijności. Tymczasem właśnie ułatwiają pracę katolickim księżom w Bombaju. Odkąd Watykan zaaprobował aplikację z modlitewnikiem, indyjscy duchowni korzystają z urządzeń Appla podczas nabożeństw. Nie wiem, co  im to ułatwia, może już nie boją się wilgoci i pleśni, która pożera książki, w tym Biblie, nad Gangesem. Pikselom monsun nie straszny. Rośnie popularność iBrewiarzy. Otwartość Kościoła Katolickiego na gadżety wcale jednak nie oznacza otwartości wobec swobodnego stylu życia posiadaczy tych gadżetów. Kościół tylko chce być sexy.

A skoro o seksie i płodności, to technologie medyczne część spraw w Indiach utrudniają. Badania USG, pozwalające ustalić płeć płodu, w Europie zasadniczo służą bezpieczeństwu nienarodzonych dzieci. W Indiach ułatwiają selektywne aborcje - pozbycie się dziewczynki, jeśli rodzina czeka na chłopca. Już nie trzeba, jak na wsiach, zabijać niechcianych dzieci po porodzie. Można wcześniej, w prywatnym gabinecie, z dyskrecją ominąć prawo.

Z drugiej strony - brak badań USG na wsiach powoduje, że tysiącom Hindusek "profilaktycznie" usuwa się macice. To makabryczna mieszanka opieki medycznej z antykoncepcją. Matki kilkorga dzieci mają gwarancję, że więcej nie urodzą, ale szybciej się starzeją, chorują. I cierpią.
Indie poruszają się jednocześnie naprzód i wstecz. Technologia nie wyznacza kierunku, jest tylko narzędziem, które - w zależności od ludzkiej intencji - służy czasowi przyszłemu lub umacnia przeszły.

środa, 12 października 2011

Gorączka w północnych Indiach

Co dzień rano, gdzie nie spojrzeć, Hindusi wypróżniają się na wolnym powietrzu: przy torach, za domami, na plażach, w miejskich zaułkach. Można reagować dowolnie: śmiechem, obrzydzeniem, zdumieniem. Najczęściej tym pełnym niezadowolenia wzruszeniem ramion, jak reaguje się wobec istot słabszych, ale nie zasługujących na współczucie, bo samych sobie winnych.
Ale Hindusi nie defekują publicznie, dlatego że są bezwstydni, zacofani, bezmyślni. Po prostu nie mają łazienek, toalet, bieżącej wody, kanalizacji. A żyją w kraju, w którym infrastruktura znajdująca się w gestii państwa, to najwolniej rozwijający się byt. Dowcipnie więc rzecz ujmując: robią, co mogą.

A efekty są takie. Od wakacji w północnym stanie Uttar Pradeś zmarło 400 osób, głownie dzieci. Zabiło je wirusowe zapalenie mózgu, koszmarna choroba, wywołująca wymioty, gorączką, odwodnienie i osłabienie. Wirus dotarł do Indii z Japonii, ale na miejscu rozwinęła się nowa odmiana. Główną przyczyną zakażeń jest woda - zanieczyszczona fekaliami, które przesiąkają do wód gruntowych. A studnie w Indiach są płytkie. Liczba zakażeń rośnie co roku w monsunie, gdy woda deszczowa długo stoi i gnije w kałużach, lęgną się w nich moskity. Za mało toalet, za mało szpitali i lekarzy. Co rok ten sam lament w mediach.
A co rano znów rzędy mężczyzn, kucających przy torach z obnażonymi pośladkami.

wtorek, 11 października 2011

Indie: nagłe obcięcie nosa

Przychodzi dalit (inaczej: niedotykalny) do cyrulika (indyjscy fryzjerzy trudnią się rano goleniem, a po południu strzygą, więc są połączeniem fryzjera z tradycyjnym golibrodą) i prosi, żeby mu zgolić brodę. Cyrulik, owszem, wyciąga brzytwę, ale zamiast wykonać usługę, jednym machnięciem ucina facetowi nos. (Uspokajam: brakujący organ został z powrotem przyszyty, co potwierdza spore umiejętności indyjskich chirurgów, nawet tych prowincjonalnych, bo rzecz dzieje się w górzystym stanie Assam - znanym z herbaty, ale w samych Indiach kojarzonym raczej z "chłopcami z lasu", czyli lokalną partyzantką, która domaga się różnych rzeczy, najczęściej odłączenia od Indii i stworzenia niepodległego stanu). Ucięcie nosa nastąpiło wczoraj i miało być karą za pychę niżej urodzonego mężczyzny. W niewielkiej miejscowości, w której do tego incydentu doszło, dalitowie nie mają prawa wstępu do lokali usługowych. Tak zdecydowali wyżej urodzeni i najwyraźniej swoje postanowienia egzekwują. Policja obiecała przyjrzeć się sprawie, a cyrulika aresztowała. Zgaduję, że nie na długo.
To tyle w sprawie likwidacji systemu kastowego w Indiach w 1947 r.  i skutecznej ochrony praw człowieka w najludniejszej demokracji świata, która się tak szczyci swym społeczeństwem obywatelskim.

środa, 5 października 2011

Hindusi produkują najtańszy tablet świata

"Aakash", najtańszy tablet świata, miał swoją premierę. Pierwszą partię zamówił indyjski rząd - płaci za sztukę 2250 rupii, czyli jakieś 150 pln. Urządzenie montuje w Indiach brytyjska firma. Pierwsze 100 tysięcy egzemplarzy otrzymają studenci, będą go testować. Trafi do sprzedaży w listopadzie, wtedy będzie nieco droższy - 2999 rupii, ale cena ma spaść, gdy ruszy masowa produkcja.

"Aakash" ma zapewnić dostęp do najnowszych technologii najbiedniejszym. A w każdym razie tego argumentu używa minister telekomunikacji (nota bene najbardziej skompromitowanego ministerstwa w Indiach, pogrążonego w skandalu korupcyjnym, dotyczącym koncesji dla operatorów telefonii komórkowej).  Co miesiąc liczba użytkowników telefonów rośnie w Indiach o 19 milionów, z Internetu korzysta dopiero 9 procent społeczeństwa - możliwości zarobku są więc gigantyczne.
Pierwsze recenzje "Aakasha" są jednak umiarkowane krytycznie - użytkownikom z klasy średniej wydał się niedopracowany, ale ocenili, że dla uboższych użytkowników jest „dobrym rozwiązaniem”.

To samo mówiło się o Nano, najtańszym samochodzie świata, sprzedawanym za 2,500 tysiąca dolarów. Miał być przebojem, niedrogim biletem do luksusu, na jaki stać nawet ubogich Hindusów. Miał zaspokoić ich marzenia. Niewielki, pozbawiony klimatyzacji i elektrycznie odsuwanych szyb, był - zdaniem bogatych producentów z koncertu TATA - idealną odpowiedzią na zapotrzebowanie rodzin podróżujących, z narażeniem życia, skuterami. Tyle że okazał się klapą. Po pierwsze to ubodzy rolnicy przegonili koncern TATA ze wsi pod Kalkutą, a teraz - na drodze sądowej - odzyskali ziemię, zajętą przez koncern. Po drugie - zachwyt nad tanim samochodem szybko osłabł, produkcja i sprzedaż spadły. To samo marzenie próbowano wyprodukować już za czasów gospodarki centralnie sterowanej. Sanjay Gandhi, syn Indiry, przeszedł do historii jako pomysłodawca taniego samochodu dla każdego. Tyle że z taśmy produkcyjnej nie zjechało ani jedno auto.

Wątpię w powodzenie „Aakasha”. Indyjscy producenci przeceniają portfele ubogich i nie pytają ich, czego naprawdę chcą. Prawdopodobnie  producenci rur kanalizacyjnych i tanich kuchenek gazowych, odpowiadający na codzienne zapotrzebowanie setek milionów ludzi, mają znacznie większe szanse zbić w Indiach fortunę.
Ambicją szybko bogacących się Hindusów jest doganiać Zachód - produkty takie jak iPad czy iPhone są dla nich symbolami sukcesu i przynależności do lepszego świata. Lokalnie produkowane substytuty nie mogą ich zastąpić, są wręcz bolesnym przypomnieniem, że do awansu jeszcze daleko.

wtorek, 27 września 2011

Kiedy siadam z moim indyjskim znajomym w kawiarni, żeby porozmawiać, co chwilę przerywa nam telefon albo SMS. Co dwie lub trzy minuty, telefon buczy i wibruje na stoliku. Mój znajomy próbuje go ignorować, czasem odbiera, częściej przeprasza.
- Przez telefony nabawiłem się syndromu braku uwagi, słyszałaś o tym? Lekarz mnie zdiagnozował. Te komórki są niezdrowe - unosi brwi i stuka palcem w wyświetlacz. Prawie całe dnie spędza z telefonem przy uchu. Hindusi rozmawiają niepomiernie więcej niż Europejczycy. Chodzą w tłoku, zatykając drugie ucho. A kiedy mówią, przytykają telefon do ust. Nie chodzi o to, że tak lepiej słychać. Po prostu używają go "po swojemu", przyjęli cudzy wynalazek i robią z nim coś specyficznie własnego.

Telefonia komórkowa w Indiach rozwinęła się błyskawicznie, odsyłając do lamusa historie o rodzinach oczekujących na podłączenie linii telefonicznej 30-40 lat. Przez komórki, za grosze, rozmawiają nawet ubodzy rikszarze i rolnicy.
Telefony stały się kanałem handlowym, idealnym w kraju wielu analfabetów. Telemarketing przeżywa boom, co oznacza, że każdy Hindus jest dosłownie bombardowany co dzień nawet kilkudziesięcioma SMS-ami reklamowymi. Podejmowano już różne próby ograniczenia, np. grzywny, raczej nieskuteczne, ale teraz rząd przestał się patyczkować - prowadził zakaz. Każdy użytkownik telefonu może wysłać jedynie do 100 SMS-ów dziennie. Dotyczy to również osób prywatnych. Wszystkich numerów i użytkowników.

Może teraz nikogo o trzeciej nad ranem nie obudzi już dzwoniąca reklama elektrycznego pasa dla odchudzających się. Ale czy ograniczenie wolności słowa to właściwa cena za spokojny sen?

poniedziałek, 26 września 2011

Bombaj - uliczne księgarnie







Indie pod wodą

Monsunowa katastrofa. Letnia pora deszczowa, opisywana w indyjskich powieściach, pieśniach i wierszach jako najbardziej romantyczna, dla wielu Hindusów mało ma wspólnego z miłosną melancholią, a więcej z horrorem.
Od dwóch tygodni opady są tak silne w niektórych stanach, że życie dwóch milionów ludzi znalazło się pod wodą. 80 osób zginęło - utonęli, zmarli od ukąszenia węży, przygniotły ich rozpadające się domy. Zapadają się ściany, domy sklecone z byle czego dosłownie się rozpływają. Zbudowane naprędce, łatwo poddają się wodzie, ale - to paradoks towarzyszący indyjskiej biedzie - równie łatwo postawić je od nowa. Ubóstwo jest najbardziej podatne na działanie sił natury, zupełnie przed nią nie chronione. Broni się uporczywie w jedyny dostępny sposób - przepędzane i niszczone, odbudowuje się. Z rozproszonych resztek, z kilku desek, kawałka dykty i folii. Z niczego.
Duże części kraju są dziś odcięte od świata. To  dramat na skalę znacznie większą niż nasze polskie powodzie, niż amerykańska Katrina i Irena razem wzięte. Ale wydarza się daleko - w Azji, która przyzwyczaiła nas do wielkich nieszczęść i wielkich liczb. Przyzwyczaiła do obojętności.

W zeszłym roku, gdy w Pakistanie ponad 20 milionów ludzi było dotkniętych  powodzią, tak zwana społeczność międzynarodowa nie spieszyła się z pomocą. Bo Pakistan, jako kraj sprzyjający terrorystom, nie był wiarygodnym „poszkodowanym”. Za dużo tam korupcji, tajnych obozów dla talibów, za dużo zła.
Indiom pomoc międzynarodowa nie jest potrzebna. To kraj zasobny i dość bogaty, tyle że źle to bogactwo rozdziela. Ofiarom powodzi jedzenie i wodę dostarczają śmigłowce. Hindusi mają ogromne doświadczenie w sytuacjach kryzysowych - ich codzienność jest ekstremalna. Zmusza do wysiłku, żyje się w stanie ciągłego zaalarmowania. Ludzie są więc w jakimś sensie gotowi na nieszczęścia.
Nie reagują paniką. To, co my nazywamy powodzią - woda do pasa, podtapiająca całe dzielnice i blokująca drogi - dla nich jest tymczasową kałużą. Trochę cierpliwości, a potem pakunek na głowę, podwinięte sari. I naprzód.

czwartek, 22 września 2011

Indie jako durne „michałki”

W Polskich mediach Indie właściwie nie pojawiają się jako kraj, który warto traktować poważnie. Są wyjątki, ale na co dzień wiadomości znad Gangesu pojawiają się w serwisach jako tak zwane „michałki”, czyli ciekawostki. Interesujące - najludniejsza demokracja świata, populacja decydująca o przyszłości globalnego rynku pracy, właściciel broni atomowej i światowa centrala przemysłu IT w Polskich gazetach i telewizji funkcjonuje jako zinfantylizowana, egzotyczna kraina słoni, maharadżów i kadzidełek.
Poważne informacje o wydarzeniach politycznych czy gospodarczych w ogóle nie przechodzą przez sitko redakcyjnych planowań, Indie mają szansę się załapać w warunkach ekstremalnych (trzęsienia ziemi, tsunami, zamach na ekskluzywny hotel - pod warunkiem, że zatrzymali się w nim europejscy turyści) albo groteskowych (słonica zaopiekowała się tygrysem lub odwrotnie, urodziła się dziewczynka o trzech nogach itd.).
Wyobraźnia redaktorów i dziennikarzy, a ściślej jej brak, spycha Indie do wymiaru średniowiecznych zabobonów i praktyk, na myśl o których światłym rzekomo Europejczykom włosy stają dęba. To krzywe zwierciadło ma zresztą dwie strony - świat Zachodu też pojawia się w Indyjskich mediach rzadko. Jeśli już, to pierwszeństwo mają Angelina Jolie i J. Lo (ale nie częściej niż Aishwarya i Priyanka) oraz Barack Obama. Arogancja "cywilizowanego świata” versus mocarstwowe ambicje Azjatów. I tak się pięknie przeinaczamy, mijamy, nie rozumiemy. A podobno żyjemy w stuleciu komunikacji i informacji.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Azjatki nie chcą brać ślubów!

„The Economist” wypatrzył niesamowitą tendencję. W różnych krajach Azji drastycznie spada odsetek ślubów. I to z powodu decyzji młodych kobiet, które coraz mniej chętnie i coraz później biorą śluby. Motywacje u panów pozostają  bez zmian. Po prostu coraz częściej dostają kosza.

W Singapurze i Hongkongu nawet połowa kobiet w 30 roku życia nie zamierza wychodzić za mąż. To efekt dwóch zjawisk: coraz lepszego wykształcenia dziewczyn i ich niezależności finansowej. W krajach, w których zamążpójście wiąże się z degradacją pozycji kobiety (np. koniecznością porzucenia pracy zawodowej), Azjatki wolą rządzić się same i albo unikają wchodzenia w rodzinne role, albo odsuwają tę perspektywę jak najdalej.

W Indiach czy Chinach, gdzie średnia wieku zawierania małżeństw jest wciąż bardzo niska - wydawane za mąż są nastolatki - dominuje tradycyjny model rodziny. Ale tym bardziej w dużych miastach dziewczyny nie chcą powielać losu koleżanek z mniejszych miast i wsi.

Emancypacja Azjatek może mieć złe skutki dla całej populacji, życia społecznego, a nawet bezpieczeństwa. Po pierwsze spada przyrost naturalny, bo w przeciwieństwie do np. Szwecji, gdzie ponad połowa dzieci pochodzi spoza związków małżeńskich, w Azji brak ślubu zwykle oznacza brak potomstwa. Nie ma akceptacji dla tzw. wolnych związków ani urodzonych z nich dzieci. Mówiąc prościej: perspektywa rygorystycznego życia w małżeństwie sprawia, że kobiety wolą żyć same. Rolę matek zastępują aktywnym życiem społecznym i zainteresowaniami.
Okazuje się więc, że prawdziwy kryzys rodziny może nadejść ze Wschodu.

Niebezpieczeństw jest sporo i chodzi nie tylko o los przyszłych emerytów. Badania potwierdzają, że mężczyźni nie żonaci są bardziej skłonni do agresji i przemocy - tam, gdzie jest dużo samotnych facetów, łatwiej o konflikty zbrojne i przestępstwa. Kobiety, jak wiadomo, łagodzą obyczaje. Ich niechęć do ślubów może mieć fatalne konsekwencje także dlatego, że będzie wzrastał odsetek przestępstw na tle seksualnym. Wilk, kiedy głodny, to zły.

środa, 17 sierpnia 2011

Indie: rewolucja antykorupcyjna

Lider antykorupcyjnego rządu w więzieniu, ponad tysiąc aresztowanych w całym kraju, sędziowie Sądu Najwyższego zapowiadający protest wobec rządu i dzienniki nazywające premiera „skorumpowanym, represyjnym i głupim”. Taka jest dziś sytuacja w Indiach.
To najsilniejsze nastroje antyrządowe od dekady. Hindusi są zmęczeni korupcją, poirytowani arogancją polityków, którzy nie kryją i nie zwalczają łapówkarstwa. W ciągu ostatnich 12 miesięcy gruchnęło kilka potężnych afer korupcyjnych - gigantyczna strata pieniędzy i międzynarodowego prestiżu przy organizacji Commonwealth Games w Delhi, potem wyprzedane za bezcen udziały w rynku telefonii komórkowej, a na co dzień obrazki polityków, którzy w ścianach swych domów mają zamurowane złoto! Korupcja, wszechobecna w Indiach i potwornie utrudniająca codzienne życie (trzeba dać łapówkę, żeby mieć prawo jazdy, regularne dostawy prądu, miejsce parkingowe - żeby mieć to, co się zwyczajnie należy), jest Hindusom znana, nauczyli się z nią funkcjonować, ale po raz pierwszy otwarcie przeciw niej protestują. Konflikt się zaostrza, bo gdy część społeczeństwa bogaci się szybko i bardzo się ze swą zamożnością obnosi, inni tkwią w skrajnej i coraz bardziej dotkliwej biedzie. Ich cierpliwość się kończy.
Wygląda na to, że obecny rząd, prowadzony przez Partię Kongresową, popełnił spory błąd, zakładając, że protesty wobec afer korupcyjnych i tym razem rozejdą się po kościach. Tym razem opinia publiczna nie odpuściła, doszło do procesów, przesłuchań  prominentnych postaci życia politycznego i biznesowego. Jednym słowem - plama się rozlewa. Kiedy kilka miesięcy temu Anna Hazare, leciwy działacz pozujący na współczesnego Mahatmę Gadhi'ego, rozpoczął protest głodowy, mało kto traktował go poważnie. Jego akcja w stylu non-violence wydawała się zbyt staromodna, może nawet śmieszna. Ale w kraju, w którym masy uwielbiają pokojowych liderów stających w obronie ideałów, takich postaci lekceważyć nie można. Hazare zdobył sporo zwolenników, stanęła za nim prasa - efektem była obietnica, że powstanie ustawa antykorupcyjna. Jednak jej projekt okazał się fasadowy, Hazare nazwał go „okrutnym żartem” i powiadomił, że znów zaczyna głodować.
Wtedy właśnie premier Singh zdecydował o aresztowaniu. Fatalne wyczucie chwili. Hindusi zaczęli się gromadzić w całym kraju z plakatami „morderstwo demokracji!”, a Hazare nazwał batalię z korupcją „Drugą walką o niepodległość”.
Indie to kraj z relatywnie świeżym wspomnieniem niepodległościowej walki i manifestacji. Premier Singh obudził ducha, z którym może sobie nie poradzić.
[p]

piątek, 5 sierpnia 2011

Tajlandia: feminizm dziedziczony

28. premierem Tajlandii została dziś kobieta, pierwsza na tym stanowisku. Yingluck Shinawatra otrzymała od parlamentarzystów „miażdżące" poparcie. 3/5 członków parlamentu to jej partyjni koledzy. Teraz już tylko królewski akcept i naprzód. Pani premier będzie sklejać kraj od pięciu lat żyjący bardzo burzliwie (wbrew wrażeniom turystów noszących alibaba trausers). Ekipa wojskowych, z poparciem tajskich elit, obaliła wtedy rząd brata Yingluck Shinawatry. Tajowie usuwają swoich przywódców z taką rutyną, z jaką nowojorczycy oddają się porannemu joggingowi, a więc pani premier zda polityczny test, jeśli tylko zdoła utrzymać się przy władzy.
To sytuacja bardzo podobna, ale i bardzo odmienna od indyjskiej. Tam demokracja dynastyczna objawia się z równą siłą, ale jest też dużo stabilniejsza. Sonia Gandhi (patrz wpis wczorajszy) zajęła newralgiczną pozycję w państwie, mimo egzotycznego pochodzenia i wyznania, ponieważ była jedynym żyjącym dorosłym członkiem politycznego rodu Nehru-Gandhi. Nic, poza wdowieństwem po Rajivie Gandhim nie dawało jej mandatu do rządzenia, a kompletny brak doświadczenia (bo słuchanie rozmów politycznych przy domowym curry trudno uznać za istotny trening) nie stanowi problemu. Marka Nehru-Gandhi jest fenomenem, którego trudno dopatrzeć się nawet w sąsiednim Pakistanie i Bangladeszu, gdzie rządy są znacznie mniej stabine - śmierć Indiry i Rajiva tylko tę pozycję wzmocniła. Stosuje się tu pożyczona z popkultury zasada „dobry idol, to martwy idol", tym dosłowniej, że „idol” oznacza w hinduizmie tyle, co wyobrażenie boga. Figurki Indiry stoją w domowych kapliczkach, bywa, że obok Ganesi, Budyy, Jezusa i Shahrukha.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Indie: sceny uliczne




Sonia Gandhi: gorączka żelaznej lwicy

Sonia Gandhi, właściwie Edvige Antonia Albina Maino, 64-letnia Włoszka i katoliczka rządząca najludniejszą demokracją świata, ma „wirusową gorączkę”. Poleciała do USA na operację, która się ponoć udała. Miliony zaniepokojonych Hindusów drepczą do świątyń, a opozycja w kąciku jęczy z żalu. Tylko pozbycie się tej lwicy z politycznego boiska dawałoby szansę na zmianę ekipy rządzącej. Dopóki Sonia ma się dobrze, a jej tygrysiątko Rahul bezpiecznie dojrzewa do roli następnego premiera, prawicowi radykałowie będą zmarginalizowani. Indyjskie elity są zbyt zajęte bogaceniem się, żeby tracić czas na nienawiści. Tylko coraz odważniejsza biedota może stać się polityczną konkurencją.

O chorobie Sonii informował nie Rahul, ale rzecznik partii - Indyjskiego Kongresu Narodowego, którego Sonia jest przewodniczącą. To jedyna oficjalna funkcja, jaką sprawuje, choć w rzeczywistości jest najbardziej wpływową osobą w państwie. Jeśli masz na nazwisko Gandhi, nominacja jest niepotrzebnym balastem, krępuje ruchy. Sonia Gandhi weszła do indyjskiej polityki niechętnie, ale okazała się znakomitą rozgrywającą.
Jest wdową po zamordowanym w 1991 r. Rajivie Gadhim i synową zastrzelonej siedem lat wcześniej Indiry. Zjawiła się w Indiach jako śliczna absolwentka brytyjskiej uczelni, gdzie miała szczęście (czyżby?) poznać charyzmatycznego Rajiva. Przyleciała do Delhi wbrew woli tatusia konserwatysty, jako zdeterminowana narzeczona, mająca o Indiach pojęcie turystyczne - wyobrażała je sobie jako "kraj pełen słoni”. Dwie tragiczne śmierci i dwie dekady później, mimo ataku hinduskich tradycjonalistów, Sonia dokonała niemożliwego - stała się Hinduską. W wymiarze politycznym, mentalnym i estetycznym.

To fascynująca postać, kobieta żelazna, bardzo podobna do Indiry. Z ignorowanej przez starych polityków „papierowej laleczki" zmieniła się w matkę narodu. Jej polityczna siła wynika z uwielbienia, jakim Hindusi darzą dynastię Nehru-Gandhi, ale i z miłości, jaką żywią wobec bogiń. Także tych żywych.
Gdyby nad Gangesem powstawały szczere autobiografie, jej wspomnienia byłyby bezcenne dla zrozumienia współczesnych Indii. Ale Sonia-Hinduska, jak miliard jej współobywateli, pilnie strzeże prawdy.

środa, 27 lipca 2011

Indie: O ludziach i lwach

W Gudźaracie, w zachodnich Indiach, żyje pięćdziesięciu ludzi z plemienia Madhari, którzy porozumiewają się z lwami. Nie, żeby od razu z nimi rozmawiali, po prostu mieszkają u nich w gościnie, więc się nie obrażają, gdy im lew zeżre krowę.
Jak Staś i Nel, zasłaniają się tylko kolczastymi gałęziami. Lwy co roku zabijają im jedną czwartą bydła, a Madhari uważają, że to uczciwa cena za wydzierżawienie kawałka lasu. Żyją w gromadzie i mają wspólny dziedziniec, na którym zbierają się codziennie po zmroku, na kolację.
Są ścisłymi wegetarianami, a jeśli się zdarzy, że lew wejdzie do ich obozowiska, odstraszają go, hałasując. Ponoć żadnego nie zabili.

Więcej o nich w „Open". (http://www.openthemagazine.com/article/living/living-with-lions)

Takie porozumienie jest w Indiach rzeczą niezwykłą, bo większość plemion żyjących w odległych rewirach kraju - górach, lasach i dżunglach, reaguje na dzikie zwierzęta fatalnie. Najczęstszym scenariuszem jest zbiorowe zabójstwo - tak giną tygrysy, leopardy, nawet słonie. Zatłuczone pałkami, kamieniami, zapędzane do wielkich dołów i pułapek, w których zdychają z głodu.

To bolesny paradoks: rzadkie gatunki zwierząt są bezcennym bogactwem Indii, więc poważne środki są angażowane, żeby utrzymać je przy życiu, chronić przed kłusownikami, rozmnażać. Ochrona tygrysa bengalskiego, to punkt honoru każdego rządu, ale nikt nawet nie wie, ile tych zwierząt można jeszcze w Indiach spotkać. Pracownicy rezerwatów liczą nie zwierzęta, ale odciski ich łap... Możliwość zobaczenia, nawet z daleka, rzadkiego tygrysa, jest turystycznym magnesem. Ludzie wydają masę pieniędzy i godzinami siedzą na wieżach obserwacyjnych, byle raz niego spojrzeć.

Mimo to mnóstwo zwierząt ginie z powodu strachu i nerwowej reakcji ludzi. Poznałam kiedyś na Sundarbanach (w delcie Gangi) dziewczynkę, której ojca - bartnika zabił tygrys, a matkę - pracującą przy połowie krewetek - pożarł krokodyl. I nie była to wcale oryginalna w tamtych okolicach historia. Sąsiadki opowiadały, jak ludzie ze wsi zatłukli tygrysa. Nie wezwali policji ani strażników rezerwatu, bo czekaliby na nich kilka godzin. Nie wiedzą też, że tygrysa łatwiej przegonić, niż zabić.

Eksperci mówią, że tygrysy zaglądają do wiosek tylko, gdy zabłądzą albo są bardzo głodne. Te bengalskie nauczyły się pływać, bo żyją na małych wyspach i często chodzą z pustymi brzuchami.
Najpiękniej i najmądrzej ujął to wszystko Amitabh Ghosh w „Żarłocznym przypływie” - historii badaczki delfinów, która zjawia się ze swoimi elektronicznymi gadżetami w świecie rządzonym przez przypływy, odpływy, huragany i bezgraniczny lęk przed dzikim kotem.

Moją bohaterką jest słonica, która wiosną 2011 roku przez kilka tygodni wychodziła na tory kolejowe, wymuszając zatrzymanie pociągów ekspresowych. Wreszcie jeden z nich wykoleiła. Pomściła w ten sposób śmierć swojego dziecka, które zginęło potrącone przez pociąg.

czwartek, 14 lipca 2011

Indie: trzy wybuchy w Bombaju

Trzy ładunki wybuchowe w trzech różnych miejscach, zabiły na miejscu 17 osób, ponad sto jest w szpitalach. Wybuchły chwilę po zmroku, czyli wtedy, gdy ulice są najbardziej zatłoczone. Hindusi się spieszą, załatwiają sprawy, ścisk w autobusach i pociągach jest niewyobrażalny, korki znacznie gorsze niż rano. Tuż po osiemnastej życie nabiera tempa, kolory są mocniejsze, interesy robi się szybciej. Idealny moment na zamach.

Bombaj jest miastem doświadczonym w takich tragediach. Od zamachów w 1993 r. ładunku wybuchają co kilka, kilkanaście miesięcy. Mniejsze lub większe. W pociągach podmiejskich, na bazarach, przed świątyniami. Świat zainteresował się tym jednym, z 2008 roku. Było spektakularnie i wyjątkowo tragicznie - zachodni reporterzy nie przyjechaliby, gdyby wśród zakładników nie było białych rezydentow najbardziej snobistycznego hotelu Taj. Ale ofiarami byli przede wszystkim Hindusi koczujący na dworcu kolejowym.

Indie jako społeczeństwo są największą - jak podkreślał niejeden minister spraw zagranicznych - ofiarą terroryzmu na świecie. Ten status dał im legitymację do sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, ustawił - w oczach świata - po właściwej stronie.

Tuż po zamachach w 2008 r. minister spraw wewnętrznych wskazywał na Pakistan i to się podobało nie tylko indyjskiemu rządowi, ale i całemu światu. Role zostały wyraźnie rozpisane: Indie są sojusznikiem, Pakistan - piekłem na ziemi. Ale nawet sami Hindusi nie byli tacy pewni, w Internecie zawrzało - internauci podkreślali, że tak skomplikowane zamachy nie mogły mieć miejsca bez przyzwolenia, a prawdopodobnie i wsparcia indyjskich służb. Zaniedbania i brak procedur zapewniających bezpieczeństwo, to jedno. Ale powszechne było przekonanie, że ktoś po indyjskiej stronie aktywnie wspierał zamachowców. Jedyny ujęty i osądzony zamachowiec został skazany na karę śmierci, wina Pakistanu została przypieczętowana.

Po wczorajszych zamachach reakcje polityków były stonowane: minister spraw wewnętrznych
(uznawany za osobę numer jeden w państwie) powiedział, że trzeba czekać na wyniki śledztwa. Nie wskazał palcem na Pakistan ani żadną działającą w Indiach grupę terrorystyczną. Odkąd Manmohan Singh przyjaźni się z Barackiem Obamą, wszyscy uważają na słowa. Nietypowa wstrzemięźliwość wygląda tak, jakby indyjscy chłopcy czekali na gwizdek amerykańskiego sędziego. Czekają z kopnięciem piłki.

O rzetelnym śledztwie raczej nie ma mowy. Pierwsi policjanci dotarli na miejsce wybuchu po 20 minutach, większość śladów została już zniszczona przez tłum ratujący rannych.

piątek, 8 lipca 2011

Bombaj i New Delhi - najtańsze metropolie świata

Większość mieszkańców Delhi i Bombaju (Mumbaju, jak chcą hinduscy ortodoksi) zmaga się, żeby związać koniec z końcem, szczególnie odkąd inflacja winduje ceny żywności o około jedną piątą rocznie (to tak zwany uboczny i nieuchronny efekt szybkiego wzrostu gospodarczego, czyli rachunek płacony przez najbiedniejszych za bogacących się), ale zgodnie z globalnymi wyliczeniami (Worldwide Cost of Living Survey), koszty życia w obu miastach należą do najniższych na świecie. Taniej żyje się tylko z Tunisie i Karaczi. Co oczywiście nie wskazuje na atrakcyjność tych lokalizacji, tylko horrendalne wyzwanie, jakim jest tam codzienne funkcjonowanie. Najdroższym miastem świata pozostaje odporne na tsunami i wybuchy jądrowe - Tokio.
To przygnębiające wyliczenia: oznaczają mniej więcej tyle, że gwałtownie bogacą się jedynie wyspy na indyjskim oceanie, dla większości Hindusów nic się nie zmienia. W każdym razie - nie na lepsze.

Bombaj: znikające kina

W "The Economist" czuły lament  nad likwidowanymi kinami w Bombaju. (http://moreintelligentlife.com/print/3673). Zamiast dostojnych, efektownie zapleśniałych, zamieszkałych przez koty i myszy sal z pojedynczymi ekranami, zjawiają się nowe hiperkina przesiąknięte zapachem kukurydzy i bogactwa. Nie mają nawet ułamka splendoru swoich poprzedników, tylko nuworyszowskie ambicje, świecące tandetnymi jarzeniówkami.

Śmierć tych kin, to coś więcej niż wymiana starego na nowe. Bollywood przez dekady było dla większości Hindusów jedyną płaszczyzną edukacji kulturowej, gwarancją trzygodzinnego seansu marzeń, kompletnego uniesienia. Pożegnanie ze starymi kinami, oferującymi tanie bilety, to jeszcze jeden przejaw pazerności bogacącej się klasy średniej. W multipleksach ceny biletów przekraczają dzienny zarobek rikszarzy, najwierniejszych widzów kina klasy B. Do kina chodzi się na randki, gdy się jest młodym i bez forsy. I gdy nie można powiedzieć ani robić tego wszystkiego, co główny bohater i główna bohaterka na ekranie robią tak pięknie.

Kino jest ważną sferą dla Hindusów, w szczególności niezamożnych - najbardziej dostępną, najbardziej zrozumiałą, najbardziej uszczęśliwiającą. Utrudnienie albo uniemożliwienie im dostępu przez zawyżanie cen i zawłaszczanie tematów (większość przebojów teraz opowiada o bogatych Hindusach w luksusowych scenografiach), likwidacja starej infrastruktury kinowej w centrach miast i stawianie nowej na obrzeżach, w wielkomiejskich sypialniach, powoduje poważne zmiany kulturowe. Jest wykluczeniem.

Poza konsekwencjami społecznymi, są i estetyczne: większość starych kin znajduje się w pięknych, kolonialnych budynkach, które będą niszczeć aż runą. Widziałam takie opustoszałe kina w Kalkucie i trudno nad nimi nie zapłakać. W tych murach Hindusi witali niepodległość, wiwatowali dla Radhy i Raja Kapoora, budowali swoją tożsamość, przeżywali sny. Kultura potrzebuje ciągłości, a Indie dotąd były w tej ciągłości niezłomna. Nowe kina są symbolem tego samego zjawiska, którego w Polsce doświadczamy od '89 roku: Hindusi biegną ku Zachodowi i tak zwanej nowoczesności po trupach własnych zwyczajów i tradycji. Nawet wielka cywilizacja nie umie oprzeć się konsumpcyjnej iluzji.

środa, 29 czerwca 2011

Indie: Najbardziej skorumpowany kraj świata?

Premier Manmohan Singh, bardzo ceniony na świecie jako kompetenty polityk i człowiek z klasą, ze zdumiewającą szczerością przyznał wobec szefów największych indyjskich mediów, że jest szefem „najbardziej skorumpowanego rządu w historii”.

Singh rządzi drugą kadencję, poprzednią spędził usiłując godzić interesy egzotycznych ugrupowań - od wpływowych marksistów, blokujących zagraniczne inwestycje, aż do Indyjskiego Kongresu Narodowego (ogromnej partii założonej pod koniec XIX wieku dla „zwykłych ludzi", teraz promującej liberalizm z ludzką twarzą, czyli prywatyzację i reformy, ale z pakietami socjalnymi dla ubogich). Teraz Singh rządzi Indiami w czasach, gdy potencjał gospodarczy kraju dostrzegli i docenili światowi liderzy. Hindusi, wiele stuleci rządzeni przez obcych zwierzchników - m.in. muzułmańskich Mogołów, a później Brytyjczyków - czekali na ten moment długo. Mają umacniającą się gospodarkę, szybki wzrost, uznanie świata. Chcą być dumni. Ale na dnie kieliszka z szampanem czeka porcja goryczy - Indie co prawda przestały kojarzyć się wyłącznie z ubóstwem, ale wciąż są synonimem przekupstwa i samowoli polityków.

W ciągu ostatniego roku nad Gangesem wybuchły takie skandale korupcyjne, że premiera Singha i jego rząd utrzymują przy władzy chyba tylko hinduscy bogowie. Albo zdrowy rozsądek Hindusów, którzy wiedzą, że korupcja jest wszechobecna i zmiana ekipy rządzącej nic nie da. Degeneracja indyjskiej klasy politycznej jest równie trudna do wyobrażenia, co najwspanialsze cuda tego kraju - stanowi mroczny rewers hasła „Incredible India", którym kraj się reklamuje.

Niczego, począwszy od prawa jazdy, po kontrakty telefonii komórkowej czy budowę stadionu narodowego, nie można uzyskać bez łapówki. Gigantyczna indyjska biurokracja jest ośmiornicą, pożerającą ludzki czas i pieniądze, zatruwającą życie procedurami. A polityka przypomina skomplikowaną układankę, łączącą atmosferę dworskości z mafijnymi metodami działania. W kraju, w którym policjanci likwidują przestępców na zlecenie innych przestępców, władza oficjalna i podziemna często mało się od siebie różnią.

Dla przeciętnych Hindusów oznacza to, że co dzień mają państwo przeciwko sobie - użerają się z błahostkami: dostarczeniem butli z gazem, przyjęciem dziecka do szkoły, uzyskaniem należnej emerytury. Coraz więcej Hindusów jest niedożywionych, jedna trzecia wciąż nie umie pisać i czytać. To kraj, który ma pieniądze, zasoby, technologie. Jest bogaty. Ale okradają go przywódcy: od politycznych rekinów w Delhi, aż po wioskowych liderów o wielkich brzuchach i wielkich ambicjach.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Indie: Najważniejsza ciąża Bollywood

To jest wiadomość, na którą Hindusi czekali nawet bardziej niż na pierwszy letni deszcz. Aishwarya Rai Bachchan, miłościwie panująca królowa Bollywood, spodziewa się dziecka. Indie wstrzymują oddech, bo gwiazda i jej mąż Abhishek (coś jakby duke u boku Elżbiety II) nie poinformowali jeszcze, czy będzie to chłopiec, czy dziewczynka.

Nie mogli tego zrobić, bo ujawnianie płci płodu przez lekarza jest w Indiach zakazane i dość surowo karane. W teorii. W praktyce ginekolodzy rutynowo informują rodziców o płci dziecka i oferują usługi w prywatnych gabinetach. A Hindusi bardzo chcą wiedzieć jak najprędzej - nie po to, by urządzić pokój na różowo lub niebiesko, ale by w razie czego podjąć decyzję o usunięciu ciąży.

To paradoks: postęp technologii i medycyny, coraz więcej aparatów do USG i coraz większa łatwość ustalenia płci dziecka, grają na niekorzyść dziewczynek. Cywilizacja umacnia tradycję.

Chłopcy są dziećmi oczekiwanymi i pożądanymi: szybko zaczynają pracować, zarabiają, utrzymują rodziców. Natomiast dziewczynka, to raczej ciężar dla rodziny - sporo kosztuje. Trudniej posłać ją do pracy (młoda dziewczyna załatwiająca sprawy poza domem naraża swoją cnotę, a wielu zajęć nie wykonuje, bo jej nie wypada), a wydanie córki za mąż to poważny wydatek - posag, który rodzice panny młodej często muszą sprezentować mężowi, oznacza dla nich dożywotnie długi. Posag jest zresztą również nielegalny, od pół wieku.

Ale tak jak postęp technologiczny nie musi iść pod rękę ze społecznym, tak stare obyczaje nic sobie z siebie nie robią z paragrafów.

Monsun w Delhi

Od niedzieli w Delhi pada. Meteorolodzy i astrolodzy wymierzyli, przepowiedzieli i zaczęły się monsunowe deszcze. Rolnicy się cieszą, mieszczuchy - mniej. W niedzielę spadło niecałe 9 milimetrów, a w 90 miejscach w mieście odnotowano podtopienia. Co w praktyce oznacza, że w trzystu innych nikt nawet nie zawracał sobie głowy zgłaszaniem, że ma w sklepie i przed domem wody po kolana. Pierwszego dnia wszyscy mają dobre humory - wychodzą na ulice, żeby świętować.

Ale monsun bywa nie tylko romantyczny. Delhi będzie grzęzło w korkach do jesieni, a ci, którzy mieszkają przy brzegach Jamuny najpewniej będą musieli się sezonowo przeprowadzić. W zeszłym roku padało nawet w Himalajach (co zdarza się rzadko) - rzeki przybierały już w północnych Indiach, zmyły miasteczka w Ladakhu, a do miasta wpadły nagle: trzeba było zamykać mosty i dworce (szyny pod wodą), budować tymczasowe obozowiska dla co najmniej kilkunastu tysięcy ludzi, nielegalnie zamieszkujących brzegi w slumsach. Delhi szykowało się do prestiżowej sportowej imprezy - Commonwealth Games, czekało na widzów z całego świata - a w mieście było mokro przed dwa miesiące: zalane wiadukty, podtopione budowy, a w kałużach - wylęgarniach moskitów przenoszących gorączkę dengi.

Ale w monsunie łatwiej oddychać i łatwiej kochać, chodniki myją się same, żyje się czyściej i lżej. I można patrzeć, jak deszcz pada z błękitnego nieba.

piątek, 24 czerwca 2011

Indie: Bombaj wyburza piękne wille

Jedna z najbardziej okazałych posiadłości w Bombaju poszła pod młotek za rekordową kwotę - 3,5 mld rupii. Indyjska firma deweloperska Runwal kupiła willę z ogrodem, wychodkiem (będącym do dziś cennym elementem infrastruktury), domem dla służby oraz garażem. Dwupiętrowa willa pochodzi z 1918 roku, jest położona na południu miasta, wśród innych wspaniałych kolonialnych posiadłości. Starania o jej sprzedaż trwały kilka lat, ponieważ prawa do niej posiadało dziewięciu spadkobierców, w tym człowiek wciąż zamieszkujących skrawek budynku.

Bombaj ma jedną z najbardziej skomplikowanych i niedorzecznych ustaw dotyczących własności nieruchomości oraz praw wynajmu, de facto uniemożliwiającą podniesienie czynszu (większość lokatorów płaci stawki sprzed kilkunastu, kilkudziesięciu lat!) i eksmisję, ekstremalnie utrudniającą sprzedaż. Rzecz w tym, że Bombaj pęcznieje z przeludnienia, każdy skrawek przestrzeni mieszkalnej jest bardzo cenny, szczególnie dla deweloperów.

Okazała willa najprawdopodobniej podzieli los innych świetnych koleżanek i zostanie wyburzona. Na jej miejscu stanie wieżowiec - biurowiec lub budynek mieszkalny, wyposażony w osobny system zasilania wodą, gazem i prądem, których w Bombaju też jest mniej niż potrzebujących.

Bombaj jest jedną z największych metropolii świata, szacuje się (choć do indyjskich statystyk należy podchodzić ostrożnie), że ma już ponad 20 milionów mieszkańców i co dzień przyjeżdżają lub przychodzą pieszo kolejni - kilkaset, może tysiąc osób na dobę. Podobnie jak Nowy Jork, Bombaj jest miastem mitu: obietnicą szczęścia i szybkiego awansu, wielkim workiem nadziei. Tak jak NYC, leży na wyspie - a dokładniej kilku - jest więc miastem zatłoczonym do granic możliwości, oferującym znacznie gorsze warunki życia niż Kalkuta, Bengaluru czy Delhi, gdzie łatwiej o dostęp do bieżącej wody i gdzie mieszkańcy są mniej stłoczeni.
Ale żadne inne miasto nie pachnie splendorem, żadne nie pozwala biedakom oddychać zapachem sukcesu. Żadne też nie ma tak rozległych slumsów.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Indie: Rewolucja przyjdzie z dżungli

Arundhati Roy, ta sama, która sprzedała 6 milionów autobiograficznej książki "Bóg rzeczy małych", mieszkała ostatnio w dżungli z partyzantami. Teraz w wywiadach dla światowych gazet ciekawie opowiada o cichej, a raczej wyciszanej, rewolucji indyjskiej biedoty. Piękna, zbuntowana intelektualistka, z natchnieniem kochanki opowiada o swoim światopoglądowym romansie z rebeliantami. Nie trwał długo, kilka dni.
Ale leśny bunt jest prawdziwy. Mało się o tym mówi, nawet w Indiach. Hinduska klasa średnia, kontrolująca większość mediów, jest zachłanna, żarłoczna - chce się bogacić, pokazać światu, chce więcej. Pędzi pochłonięta konsumpcją, zafascynowana dobrodziejstwami komercji, rozpycha się, pożera surowce. A we wsiach i w lasach naprawdę rządzą nie urzędnicy i jeszcze długo nie zjawią się tam korporacje - są za to mężczyźni w gumowych klapkach, mundurach i z karabinami. Podobno - tak mówi premier Singh - stanowią największe zagrożenie dla bezpieczeństwa wewnętrznego Indii. Dla świętego spokoju bogatych Hindusów - na pewno.
Kto wie, może już niedługo Bombaj, Hajdarabad i Delhi obudzą się w latynoskim scenariuszu. Chłopcy z lasów przyjdą po swoje.

Indie - news - 108-letni zabójca na wolności

Starość bywa za długa. Z więzienia w Uttar Pradeś został właśnie zwolniony najstarszy więzień w Indiach. 108-letni Bihari Pandey odsiadywał wyrok za zabójstwo czterech osób, które zamordował, gdy miał 84 lata. Jest braminem, członkiem najwyższej klasy społecznej, i duchownym. Wziął udział w zbiorowym zabójstwie zwolenników innego duchownego, który został wybrany na prestiżowe stanowisko, coś jakby tamtejszego proboszcza. Teraz służby więzienne same napisały wniosek o zwolnienie staruszka, bo opieka nad nim - nie mogącym już chodzić i schorowanym - zrobiła się kłopotliwa. Ot, happy end dla niespieszącego się do własnej śmierci zabójcy, który - wynoszony zza krat - miał jeszcze dość fantacji, by wmieszać w to siły wyższe i powiedział: "Bój jest wielki!".
Muszę się dowiedzieć, kto jest najmłdoszym więźniem w Indiach i za co siedzi.
[p]

niedziela, 19 czerwca 2011

Final countdown

Książka oddana. Po półtora roku nie mam już wpływu na ani jedną literę. Uwolnienie. Rozstanie. Czytam książki innych. Bezpiecznie w cudzych literach.
[p]