czwartek, 8 marca 2012

Memorabilium upalne


Przypomina mi się. Delhi. Upał nocny, czarny, lepki. Ten, od którego nie da się uciec, nie ma jak znaleźć ulgi. Noc, na którą tak czekamy w polskim czerwcu albo lipcu, bo przynosi stygnące godziny, lżejsze powietrze, a nawet gęsią skórkę na odkrytych ramionach, tu przeciwnie - tężeje. Powietrze staje, kładzie się na piersiach ciężką kołdrą.
Sen bardziej męczy niż daje odpocząć. Nogi i ramiona rozrzucone osobno. Boże broń, żeby się dotknęły - zaraz śliskie od potu, poirytowane, obrażone na siebie. Leży się nieprzytomnie, na plecach, bezbronnie. Tak jak Oni. Z czołem zroszonym, z mokrymi włosami, ze złośliwą kołysanką komarów, którym ten potworny gorąc nie przeszkadza. W wilgoci, na południu, latają jak pijane, kołyszą się mniej pewnie, tracą uważność, dadzą się łatwo chwycić i zgnieść między palcami. Ale tu, w stolicy, są jak naelektryzowane, pobudzone, dźgają zaciekle.
Wiatrak przyjaciel robi, co może - czasem czyni cuda, czasem toczy beznadziejną walkę. Gdy słabnie - a nie on decyduje o natężeniu prądu w rozgrzanych, także zmęczonych przewodach - do skóry docierają ledwie wyczuwalne podmuchy. To przypomina niewielki łyk wody, gdy się ma od wielu dni spierzchnięte usta. Chwila rozpieszczenia, po której trzeba się znów godzić z długim umęczeniem.
Chłodna woda, zaczerpnięta z glinianego dzbanka przykrytego aluminiowym talerzykiem. Wypijana zachłannie, pyszna. Będzie się czym pocić do rana.

Największe poranne rozczarowanie: nalana do kubła woda, która ma przynieść ulgę, okazuje się ciepła. Parzy. Spłynęła z czarnego zbiornika trzymanego na dachu. Stała tam godzinami, wchłaniając stopnie Celsjusza. Patrzę na kołyszącą się taflę - złośliwie wykrzywione odbicie chichocze: nie dam Ci ulgi.

Najwstrętniejsze są gorące ściany, zbliżyć się do nich, to jak włożyć rękę w żar. Buchają gorącem, jakby chciały w nim uwięzić, zadusić. Na zewnątrz niewiele lepiej, ale tam wrzące powietrze się rusza, uwalnia od klaustrofobicznej paranoi, lęku, że zagotuje się krew, a skóra spłonie. I tak do rana. Dwie, trzy godziny przed świtem robi się szczelina w upale, może niewielka, ale pozwala odetchnąć - przez chwilę, za krótko, żeby zregenerować albo dać nadzieję. Tylko i akurat tyle, żeby jakoś znieść nadchodzące palenie. Słońce, w Polsce kochane, wyczekiwane z ustęsknieniem, hołubione w każdej minucie, tam bywa wrogiem potwornym, natrętnym nieprzyjacielem.

A jednak: wszystko za jedną choćby godzinę tej upalnej udręki. Wszystko za radość czucia na sobie ciężaru i zapachu powietrza, w które ubierają się Hindusi. Płyną w nim, otuleni szczelnie, przesiąknięci. Posiadają je, a ono posiada ich. Wszędobylskie, nieodłączne i nieprzenośne. Ucieka z zakamarków plecaka najdalej po dwóch dniach, nawet na dnie polskiej szafy.