środa, 12 października 2011

Gorączka w północnych Indiach

Co dzień rano, gdzie nie spojrzeć, Hindusi wypróżniają się na wolnym powietrzu: przy torach, za domami, na plażach, w miejskich zaułkach. Można reagować dowolnie: śmiechem, obrzydzeniem, zdumieniem. Najczęściej tym pełnym niezadowolenia wzruszeniem ramion, jak reaguje się wobec istot słabszych, ale nie zasługujących na współczucie, bo samych sobie winnych.
Ale Hindusi nie defekują publicznie, dlatego że są bezwstydni, zacofani, bezmyślni. Po prostu nie mają łazienek, toalet, bieżącej wody, kanalizacji. A żyją w kraju, w którym infrastruktura znajdująca się w gestii państwa, to najwolniej rozwijający się byt. Dowcipnie więc rzecz ujmując: robią, co mogą.

A efekty są takie. Od wakacji w północnym stanie Uttar Pradeś zmarło 400 osób, głownie dzieci. Zabiło je wirusowe zapalenie mózgu, koszmarna choroba, wywołująca wymioty, gorączką, odwodnienie i osłabienie. Wirus dotarł do Indii z Japonii, ale na miejscu rozwinęła się nowa odmiana. Główną przyczyną zakażeń jest woda - zanieczyszczona fekaliami, które przesiąkają do wód gruntowych. A studnie w Indiach są płytkie. Liczba zakażeń rośnie co roku w monsunie, gdy woda deszczowa długo stoi i gnije w kałużach, lęgną się w nich moskity. Za mało toalet, za mało szpitali i lekarzy. Co rok ten sam lament w mediach.
A co rano znów rzędy mężczyzn, kucających przy torach z obnażonymi pośladkami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz