wtorek, 27 września 2011

Kiedy siadam z moim indyjskim znajomym w kawiarni, żeby porozmawiać, co chwilę przerywa nam telefon albo SMS. Co dwie lub trzy minuty, telefon buczy i wibruje na stoliku. Mój znajomy próbuje go ignorować, czasem odbiera, częściej przeprasza.
- Przez telefony nabawiłem się syndromu braku uwagi, słyszałaś o tym? Lekarz mnie zdiagnozował. Te komórki są niezdrowe - unosi brwi i stuka palcem w wyświetlacz. Prawie całe dnie spędza z telefonem przy uchu. Hindusi rozmawiają niepomiernie więcej niż Europejczycy. Chodzą w tłoku, zatykając drugie ucho. A kiedy mówią, przytykają telefon do ust. Nie chodzi o to, że tak lepiej słychać. Po prostu używają go "po swojemu", przyjęli cudzy wynalazek i robią z nim coś specyficznie własnego.

Telefonia komórkowa w Indiach rozwinęła się błyskawicznie, odsyłając do lamusa historie o rodzinach oczekujących na podłączenie linii telefonicznej 30-40 lat. Przez komórki, za grosze, rozmawiają nawet ubodzy rikszarze i rolnicy.
Telefony stały się kanałem handlowym, idealnym w kraju wielu analfabetów. Telemarketing przeżywa boom, co oznacza, że każdy Hindus jest dosłownie bombardowany co dzień nawet kilkudziesięcioma SMS-ami reklamowymi. Podejmowano już różne próby ograniczenia, np. grzywny, raczej nieskuteczne, ale teraz rząd przestał się patyczkować - prowadził zakaz. Każdy użytkownik telefonu może wysłać jedynie do 100 SMS-ów dziennie. Dotyczy to również osób prywatnych. Wszystkich numerów i użytkowników.

Może teraz nikogo o trzeciej nad ranem nie obudzi już dzwoniąca reklama elektrycznego pasa dla odchudzających się. Ale czy ograniczenie wolności słowa to właściwa cena za spokojny sen?

poniedziałek, 26 września 2011

Bombaj - uliczne księgarnie







Indie pod wodą

Monsunowa katastrofa. Letnia pora deszczowa, opisywana w indyjskich powieściach, pieśniach i wierszach jako najbardziej romantyczna, dla wielu Hindusów mało ma wspólnego z miłosną melancholią, a więcej z horrorem.
Od dwóch tygodni opady są tak silne w niektórych stanach, że życie dwóch milionów ludzi znalazło się pod wodą. 80 osób zginęło - utonęli, zmarli od ukąszenia węży, przygniotły ich rozpadające się domy. Zapadają się ściany, domy sklecone z byle czego dosłownie się rozpływają. Zbudowane naprędce, łatwo poddają się wodzie, ale - to paradoks towarzyszący indyjskiej biedzie - równie łatwo postawić je od nowa. Ubóstwo jest najbardziej podatne na działanie sił natury, zupełnie przed nią nie chronione. Broni się uporczywie w jedyny dostępny sposób - przepędzane i niszczone, odbudowuje się. Z rozproszonych resztek, z kilku desek, kawałka dykty i folii. Z niczego.
Duże części kraju są dziś odcięte od świata. To  dramat na skalę znacznie większą niż nasze polskie powodzie, niż amerykańska Katrina i Irena razem wzięte. Ale wydarza się daleko - w Azji, która przyzwyczaiła nas do wielkich nieszczęść i wielkich liczb. Przyzwyczaiła do obojętności.

W zeszłym roku, gdy w Pakistanie ponad 20 milionów ludzi było dotkniętych  powodzią, tak zwana społeczność międzynarodowa nie spieszyła się z pomocą. Bo Pakistan, jako kraj sprzyjający terrorystom, nie był wiarygodnym „poszkodowanym”. Za dużo tam korupcji, tajnych obozów dla talibów, za dużo zła.
Indiom pomoc międzynarodowa nie jest potrzebna. To kraj zasobny i dość bogaty, tyle że źle to bogactwo rozdziela. Ofiarom powodzi jedzenie i wodę dostarczają śmigłowce. Hindusi mają ogromne doświadczenie w sytuacjach kryzysowych - ich codzienność jest ekstremalna. Zmusza do wysiłku, żyje się w stanie ciągłego zaalarmowania. Ludzie są więc w jakimś sensie gotowi na nieszczęścia.
Nie reagują paniką. To, co my nazywamy powodzią - woda do pasa, podtapiająca całe dzielnice i blokująca drogi - dla nich jest tymczasową kałużą. Trochę cierpliwości, a potem pakunek na głowę, podwinięte sari. I naprzód.

czwartek, 22 września 2011

Indie jako durne „michałki”

W Polskich mediach Indie właściwie nie pojawiają się jako kraj, który warto traktować poważnie. Są wyjątki, ale na co dzień wiadomości znad Gangesu pojawiają się w serwisach jako tak zwane „michałki”, czyli ciekawostki. Interesujące - najludniejsza demokracja świata, populacja decydująca o przyszłości globalnego rynku pracy, właściciel broni atomowej i światowa centrala przemysłu IT w Polskich gazetach i telewizji funkcjonuje jako zinfantylizowana, egzotyczna kraina słoni, maharadżów i kadzidełek.
Poważne informacje o wydarzeniach politycznych czy gospodarczych w ogóle nie przechodzą przez sitko redakcyjnych planowań, Indie mają szansę się załapać w warunkach ekstremalnych (trzęsienia ziemi, tsunami, zamach na ekskluzywny hotel - pod warunkiem, że zatrzymali się w nim europejscy turyści) albo groteskowych (słonica zaopiekowała się tygrysem lub odwrotnie, urodziła się dziewczynka o trzech nogach itd.).
Wyobraźnia redaktorów i dziennikarzy, a ściślej jej brak, spycha Indie do wymiaru średniowiecznych zabobonów i praktyk, na myśl o których światłym rzekomo Europejczykom włosy stają dęba. To krzywe zwierciadło ma zresztą dwie strony - świat Zachodu też pojawia się w Indyjskich mediach rzadko. Jeśli już, to pierwszeństwo mają Angelina Jolie i J. Lo (ale nie częściej niż Aishwarya i Priyanka) oraz Barack Obama. Arogancja "cywilizowanego świata” versus mocarstwowe ambicje Azjatów. I tak się pięknie przeinaczamy, mijamy, nie rozumiemy. A podobno żyjemy w stuleciu komunikacji i informacji.