poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Piorun z jasnego nieba

"Piorun z jasnego nieba" - jak to się mówi. Uderzył w Bengalu Zachodnim, który już nie nazywa się Bengal Zachodni, podobnie jak Bombaj nie nazywa się Bombaj, Kalkuta nie jest Kalkutą, a Madras stał się Ćennajem. A więc w piorun uderzył. Nie byle gdzie. I z tragicznymi konsekwencjami.

Kilkunastu mieszkańców bengalskiej wsi Uttar Harishpur zmarło lub zostało rannych, na skutek porażenia. Świętowali podczas religijnego festiwalu ku czci bogini Kali, a kiedy rozpętała się ulewa - przedwczesna, zważywszy że monsunowe deszcze powinny się pojawić dopiero w czerwcu - schronili się w pobliskiej świątyni. W kopułę światyni uderzył piorun, dziesięć osób zmarło, kilka innych jest w stanie krytycznym. Ofiary były członkami jednej rodziny.

Uttar Harishpur prawdopodobnie na tej tragedii zyska. Uderzenie pioruna jest wydarzeniem niezwykłym, sprzyja ludowym legendom i pozwoli szybko stworzyć jakąś niesamowitą interpretację, która sprawi, że do małej wiejskiej świątyni zaczną pielgrzymować tłumy. Oczywiście, jest i wersja ponura - uderzenie pioruna może zostać uznane za boską karę dla całej wioski albo w szczególności dla poszkodowanej rodziny. Ostracyzm, jaki ją dotknie, będzie bardziej boelsny niż rażenie piorunem.

Czytałam o indyjskiej świątyni zbudowanej spontanicznie w miejscu, gdzie ktoś przypadkowo rzucił kamień. Inni przechodnie dorzucali kolejne kamyki, uspyała się góra, aż wreszcie ludzie wspólnie wzięli się za budowę. Słyszałam o kapliczce, w której na podziw i uwielbienie wystawiony został motor - jako obiekt magiczny. Sama widziałam w świątyniach posągi Indiry Gandhi. I wlazłam na mini ceremonię, którą gwiazdą było kalekie cielę o pięciu kończynach.

Hindusów często uważa się za zabobonnych. Mnie fascynuje ich zdolność do wytwarzania wierzeń, kultów i legend. Nawet jeśli jest ona przejawem niepewności i lęku, który pcha do modłów uprawianych kompulsywnie, to dowodzi też niesamowitej wyobraźni, fantazji, niezmordowanej chęci, by w coś wierzyć, kogoś kochać, pokładać nadzieję. To wszystko pojęcia ze słownika, których tu - w cynicznie zeświecczonej Warszawie - się nie używa. To są też pojęcia ze słownika ludzi pokornych, którzy nie zakładają, że wszystko w życiu można zrozumieć i zanalizować. Przeciwnie - nie podejmują tej próby, tylko na wszelki wypadek kłaniają się siłom wyższym.

[pw]



niedziela, 29 kwietnia 2012

O Polsce w "The Hindu"

Dziennik "The Hindu", wspaniała, majestatyczna gazeta wydawana wciąż na wielkiej płachcie. Trudno ją dostać poza  największymi miastami, a i w nich nie tak znów łatwo. Ja zwykle szturmuję duże stacje kolejowe, nalepiej rano - wtedy szanse są największe. "The Hindu" uosabia wszystko, co w prasie codziennej najpiękniejsze: potężne informacyjne teksty, wyraźnie oddzielone od komentarzy. Szeroki przekrój tematów. Powagę i rzeczowość, z jaką podaje wiadomości. Brak bzdurnych treści. Jest w nim dostojność oficjalnego molocha, który chodzi powoli i głowę trzyma wysoko, bez względu na zamieszanie na światowym rynku mediów.

Choć nie znaczy to, że ignoruje nowoczesność. Ma od niedawna bardzo klarowną, łatwą w nawigacji strone internetową z otwartym archiwum. Fantastyczne źródło wiedzy. Nawet jeśli lektura bywa niełatwa. Mimo, że redakcja trzyma się tonu serio, nie patrzy na czytelnika z góry. Objaśnia świat bez napuszenia, bez stawiania niepotrzebnych poprzeczek, bez tego idiotycznego prowokowania czy umizgiwania się do odbiorców.
W naszej części świata takich gazet coraz mniej, właściwie - już ich nie ma. Pewien redaktor "Times of India", którego spotkałam w samolocie (leciałam ja i 200 pracowników tej gazety, tworzących wyłącznie dział marketingu!), opowiadał mi, jak rynek prasy w Indiach rozwija się i rośnie. Ciekawa równoległość zdarzeń w kraju zafascynowanym technologiami informatycznymi, a przecież wciąż trudzącym się o to, by zmniejszyć odsetek analfabetów. Wiadomości wciąż docierają do wielu miejsc w Indiach poprzez papierowe płachty, wciąż są traktowane jako ważne, wartościowe. Nadal gazety są tam wyznaczone do roli poszerzania horyzontów, interesowania się światem, przybliżania go.

U nas tej światowości i otwartości umysłowej jakby mniej. Dziennikarze kręcą się w kółko, jakby tematy wciągali z ograniczonej puli. Ja się to tych ograniczonych dziennikarzy także zaliczam. Od jakiegoś czasu ne zaliczam się natomiast do czytelników, bo polskie gazety nie są już codziennym źródłem treści, powodem fascynacji i zadziwienia, ale przyczyną rozczarowania. Zazdroszczę Hindusom. Nie tylko wspaniałego, staromodnego "The Hindu", ale też tworzenia pism będących absolutnie sexy, dynamicznych, oryginalnych, odważnych i sensownych - jak magazyn "Open".
Uwielbiam oba tytuły, jak dotąd niezawodne w edukowaniu, sprawianiu niespodzianek i przyjemności.
A tu mała perełka: artykuł o warszawskiej szkole, której patronem jest maharadża.
http://www.thehindu.com/todays-paper/tp-features/tp-sundaymagazine/article3365868.ece

[pw]

czwartek, 8 marca 2012

Memorabilium upalne


Przypomina mi się. Delhi. Upał nocny, czarny, lepki. Ten, od którego nie da się uciec, nie ma jak znaleźć ulgi. Noc, na którą tak czekamy w polskim czerwcu albo lipcu, bo przynosi stygnące godziny, lżejsze powietrze, a nawet gęsią skórkę na odkrytych ramionach, tu przeciwnie - tężeje. Powietrze staje, kładzie się na piersiach ciężką kołdrą.
Sen bardziej męczy niż daje odpocząć. Nogi i ramiona rozrzucone osobno. Boże broń, żeby się dotknęły - zaraz śliskie od potu, poirytowane, obrażone na siebie. Leży się nieprzytomnie, na plecach, bezbronnie. Tak jak Oni. Z czołem zroszonym, z mokrymi włosami, ze złośliwą kołysanką komarów, którym ten potworny gorąc nie przeszkadza. W wilgoci, na południu, latają jak pijane, kołyszą się mniej pewnie, tracą uważność, dadzą się łatwo chwycić i zgnieść między palcami. Ale tu, w stolicy, są jak naelektryzowane, pobudzone, dźgają zaciekle.
Wiatrak przyjaciel robi, co może - czasem czyni cuda, czasem toczy beznadziejną walkę. Gdy słabnie - a nie on decyduje o natężeniu prądu w rozgrzanych, także zmęczonych przewodach - do skóry docierają ledwie wyczuwalne podmuchy. To przypomina niewielki łyk wody, gdy się ma od wielu dni spierzchnięte usta. Chwila rozpieszczenia, po której trzeba się znów godzić z długim umęczeniem.
Chłodna woda, zaczerpnięta z glinianego dzbanka przykrytego aluminiowym talerzykiem. Wypijana zachłannie, pyszna. Będzie się czym pocić do rana.

Największe poranne rozczarowanie: nalana do kubła woda, która ma przynieść ulgę, okazuje się ciepła. Parzy. Spłynęła z czarnego zbiornika trzymanego na dachu. Stała tam godzinami, wchłaniając stopnie Celsjusza. Patrzę na kołyszącą się taflę - złośliwie wykrzywione odbicie chichocze: nie dam Ci ulgi.

Najwstrętniejsze są gorące ściany, zbliżyć się do nich, to jak włożyć rękę w żar. Buchają gorącem, jakby chciały w nim uwięzić, zadusić. Na zewnątrz niewiele lepiej, ale tam wrzące powietrze się rusza, uwalnia od klaustrofobicznej paranoi, lęku, że zagotuje się krew, a skóra spłonie. I tak do rana. Dwie, trzy godziny przed świtem robi się szczelina w upale, może niewielka, ale pozwala odetchnąć - przez chwilę, za krótko, żeby zregenerować albo dać nadzieję. Tylko i akurat tyle, żeby jakoś znieść nadchodzące palenie. Słońce, w Polsce kochane, wyczekiwane z ustęsknieniem, hołubione w każdej minucie, tam bywa wrogiem potwornym, natrętnym nieprzyjacielem.

A jednak: wszystko za jedną choćby godzinę tej upalnej udręki. Wszystko za radość czucia na sobie ciężaru i zapachu powietrza, w które ubierają się Hindusi. Płyną w nim, otuleni szczelnie, przesiąknięci. Posiadają je, a ono posiada ich. Wszędobylskie, nieodłączne i nieprzenośne. Ucieka z zakamarków plecaka najdalej po dwóch dniach, nawet na dnie polskiej szafy.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Hindusi, którzy żyją solo

"Times of India" sygnalizuje ciekawe zjawisko: szybki przyrost liczby singli w społeczeństwie. Autor tekstu zaznacza, że Indie, obok Chin i Brazylii, są społeczeństwem, w którym młodych wybierających życie solo przybywa najbardziej gwałtownie. Poniżej jednak znajduje się informacja, że jednosobowe gospodarstwa domowe stanowią nad Gangesem zaledwie trzy procent wszystkich (w USA - 28 procent). Życie w pojedynkę najczęściej wybierają młodzi profesjonaliści, którzy - aby swój styl życia realizować - muszą oprzeć się naciskom swych rodzin.

Jeśli spojrzeć na siłę i dynamikę tej tendencji, Hindusi mogą wydawać się jednym z najszybciej zmieniajacych się, a więc unowocześniających się społeczeństw. Jeśli natomiast skupić się na realnym zasięgu tej zmiany - 3 procent, to z kolei prowadzi do wniosku, że zmienia się niewiele. Ta sytuacja świetnie pokazuje, jak trudno ocenić "zmienność" Indii i w ogóle uchwycić trendy pojawiające się w społeczeństwe - z jednej strony mnóstwo dowodów na nowe modele życia, z drugiej - wydają się one kroplą w morzu ludzi żyjących tradycyjnie. Żadnemu z obu tych wymiarów nie można zaprzeczyć. Indie jednocześnie zmieniają się i pozostają takie same.

Więcej tutaj: http://timesofindia.indiatimes.com/life-style/people/Indias-most-desirable-Going-back-to-an-empty-home/articleshow/12044273.cms

czwartek, 23 lutego 2012

Mumbaj znów opisany

Polecam tekst w "The Economist", który przedstawia  nową książkę autorki "New Yorkera" i laureatki Pulitzera Katherine Boo, która zbadała życie w slumsach Mumbaju. http://www.economist.com/node/21547767
Oby doczekała się polskiego tłumaczenia, jak świetny Suketu Mehta.

[pw]

poniedziałek, 20 lutego 2012

Japońskie przepowiednie


Z zaciekawieniem obserwuję ekonomiczne wydarzenia w Japonii. Wygląda to tak, jakby od tsunami i nuklearnej awarii w Fukuszimie, nad krajem zawisło fatum. Rzecz jasna, to tylko symbol, ale gospodarka, to suma nastrojów, wypadkowa optymizmu i niepokoju klientów, inwestorów, producentów i kupców - w gruncie rzeczy trudna do uchwycenia psychiczna układanka, która przybiera namacalne, obliczane w procentach kształty.

Tsunami, jako naturalne, niemozliwe do przewidzenia, zabójcze nieszczęście obnażyło słabość Japonii. Trwa odbudowa zniszczonych terenów, mimo narzekań Japończyków z pewnością dość sprawna, zorganizowana. Znacznie trudniej odbudować wizerunek Japonii jako kraju w jakiejś mierze udopornionego na kłopotu, państwa, które dawno przebiegło metę - znalazło się po tejs tronie tęczy, gdzie niepodzielnie króluje dobrobyt, luksus i tak zwane szczęście. Tymczasem tsunami przyniosło ciemne chmury - zmienił się ton realcji z Japonii. Nadchodzą same niedobre wiadomości: o spadającym eksporcie, malejącej wymianie handlowej, rosnącym deficycie budżetowym starzejącego się społeczeństwa, które nie ma skąd wziąć nowej energii do zmian, wreszcie - o spadającej produkcji przemysłowej.

Tylko pod koniec ubiegłego roku dane były trochę bardziej optymistyczne. Niestety poprawę szybko uniemożliwił kryzys w Europie - w globalnej gospodarce niezależne starania graczy tracą na znaczeniu. Coraz mniej zależy od indywidualnych potencjałów, choć jednocześnie wszyscy w kłopotach są zdani na siebie.

Warto sie Japonii przyglądać uważnie, chociażby dlatego, że dotykają ją problemy, z jakimi i my się zderzymy. Zbyt wielu starych ludzi, za mało narodzin, za mało szans na zmianę. A do tego 20 lat po kryzysie bankowym brak nowego scenariusza, przedzwiwna stagnacja, trwałe spowolnienie.
Jest się czego od Japończyków uczyć. Przede wszystkim jak nie powtarzać ich błędów.

[pw]

http://www.paulinawilk.pl/

sobota, 18 lutego 2012

Indie: słoń w dyplomatycznym salonie

Ciekawy i bardzo krytyczny tekst w nowym "The Economist" o negatywnej roli, jaką Indie odgrywają w regionie. Brak pozytywnych działań dyplomatycznych, czy wręcz szkodliwych i wrogich ruchów wobec sąsiadów sprawia, że wymiana handlowa między Indiami, Pakistanem, Bangladeszem, Birmą, Nepalem jest na dramatycznie niskim poziomie. Autor porównuje Indie do niezbyt dynamicznego słonia, który - jeśli już się ruszy - powoduje szkody.

Niewątpliwie jest sporo racji w argumentacji, mówiącej, że Indie nigdy nie były zainteresowane budowaniem dobrej wymiany handlowej z sąsiadami. Po pierwsze Indie są zbyt zapatrzone we własne sprawy, pokutuje tu nie tylko myślenie mocarstwowe, ale też marzenie o samowystarczalności, kompleks wyższości - skądinąd zrozumiały jako efekt kolonizacji - i echa socjalistycznych haseł o tym, że Indie wykarmią i odzieją swoich obywateli bez niczyjej pomocy. W latach 60., gdy głód zaglądał w oczy setkom milionów ludzi, Indira Gandhi nie była skora przyjmować zagranicznej pomocy. Z perspektywy lat można powiedzieć - i słusznie, wybrała trudniejsze wyjście - reformy, zieloną rewolucję, która przyniosła długoterminowe rozwiązania. Ale tamta odmowa była także przejawem indyjskiej dumy, przejawem postawy wielkościowej.

Hindusi i Pakistańczycy stanowią potęgę pod wzgledem ludności, ale właściwie ze sobą nie handlują. Na Nepadlczyków i Bangladeszczyków Hindusi patrzą z pozycji siły, mali sąsiedzi narzekają na nieproszone ingerencje w swe sprawy wewnątrzne. W sprawie Birmy i możliwości biznesowej wymiany Hindusi, także przez arogancję, zaspali - teraz z trudem nadganiają czas i starają się zaklepać rewiry nie zajęte jeszcze przez Chińczyków. Z Chińczykami wymiana także jest - z powodów politycznych - mniejsza, niż by mogła.

Wszystko to składa się na obraz regionu hamowanego przez stary sposób myślenia, ślady podziałów z minionego czasu i definicje ze słownika, który powinien odejść do lamusa. Dziś kontakty polityczne odmienia się niemal wyłącznie przez ekonomiczne przypadki i jeśli ta zmiana wokół Indii nie nastąpi, będzie nie tylko zaniechaniem, ale aktywnym utrzymywaniem regionu w ekonomicznym niedorozwoju, a wielu ludzi - w biedzie, którą można pokonać. Zracji potencjału, siły dyplomatycznej i militarnej ruch jest po stronie Hindusów. Ale słoń, jak więlki okręt, niełatwo zmienia kurs. Siwi urzędnicy ministerialni powoli przestawiają wajchy, ignorując pęd, z jakim porusza się świat. Ale w tym zadaniu nie może ich wyręczyć rozbity i fatalnie zarządzany Pakistan ani żaden z pomniejszych graczy. Zadzwiające, z jakim spokojem Hindusi ignorują własne szanse na wzmacnianie międzynarodowej i ekonomicznej pozycji.

Marnotrawienie możliwości i czasu, to domena indyjskich elit. Ubogie masy - przeciwnie, nie marnują ani kawałka tektury, ani wąskiej szczeliny, ani cienia szansy na osiągnięcie celu.

czwartek, 2 lutego 2012

Mocny finał wielkiej afery



Prawie cztery lata po nieuczciwym przehandlowaniu koncesji dla firm telekomunikacyjnych, indyjski sąd nakazał ich wycofanie - 122 operatorów, którzy kupili koncesje na niekorzystnych dla indyjskiego budżetu warunkach - właśnie je straciło. Sprawa jest poważna, bo przyniosła 40 miliardów dolarów strat. Pieniądze, w dość sprytny i skomplikowany sposób, rozeszły się po kontach banków w różnych krajach świata. Prowadzone od ponad dwóch lat śledztwo jeszcze nie ustaliło bezpośrednich połączeń między transakcjami, a wzrostem majątku ministra zajmującego się telekomunikacją.

Wyrok Sądu Najwyższego jest być może najważniejszym wydarzeniem ostatnich lat. W kraju, w którym na korupcje wszyscy przymykają oko, bo niemal wszyscy - od szeregowego posterunkowego po ministrów i sędziów - czerpią z niej korzyści, wreszcie ktoś postawił granicę. Rozległe sledztwo, przesłuchania najważniejszych osób w państwie, m.in. ministra spraw węwnętrznych, to były bezprecedensowe działania. Być może Hindusi zawdzięczają je dosłownie kilku nieugiętym sędziom.

Ruch antykorupcyjny pod przewodnictwem Anny Hazarego nie jest tak wpływowy, jak sam siebie przedstawia, ale pokazuje, że Hindusom kończy się cierpliwość. Rozpowszechnione łapówkarstwo jest tym, co na co dzień blokuje rozwój wielu ludzi, dosłownie hamuje dostęp do tego, co im się należy. Bez łapówki trudno podłączyć w domu gaz, zdobyć jakikolwiek dokument. Jeśli się jest ubogim mieszkańcem prowincji, oznacza to całkowite uzależnienie od cynizmu i widzimisię lokalnych wąsatych i brzuchatych bossów. Klasa średnia może zapłacić, ale to ona jest najbardziej świadoma swoich praw i coraz wyraźniej wkurzona.

Indie całkowicie pozbawione korupcji, to mrzonka. Ale kompromitacja rządu Manmohana Singha, muszącego bronić się przed zarzutami nie w jednej, a kilku aferach łapówkarskich, jest ważną cezurą. Hindusi tracą złudzenia dotyczące polityków, a jeśli zaczną weryfikować i kompetencje i dokonania, może więcej będzie w indyjskiej polityce trzeźwości, a mnie festiwalu i populistycznych zwrotek.

[pw]

http://www.paulinawilk.pl/

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Indyjskie ciemności


Indie po zmroku są jak dziecko, które zapomniało o niedawnych przykrościach i nabrało ochoty do zabawy. Tuż przed dobranocką, zamiast grzecznie się kłaść, przyspieszają. Może nadrabiają czas wytopiony w upale, gdy każda minuta kapie ciężko, a każdy krok odbiera siły. Gdy słońce zachodzi, a modlitwy skończone, Hindusom przypomina się, że mają ochotę trochę pożyć: pohandlować, podjeść, zabawić się zanim skończy się świat. Nadejście nocy przypomina zamknięcie czasu - finał ostatniej epoki, po której rzeczywistość - stworzona z mocy i wyobraźni Boga - zostanie unicestwiona. A więc, póki czas, biorą, co się da.

Błyskają żarówki, wstają ogniki lampek - tych naftowych, oliwnych i z klarowanym masłem. Kierowcy migają reflektorami, motorowe ślepia mrugają i przemykają szybko w wieczornych korkach. Życia przez kilka godzin jest jakby więcej, jeszcze bardziej się tłoczy i pcha naprzód. Rozświatlają się centra handlowe - emanują jakimś niebieskawym promieniem, chłodnym, klarownym - jak wszystkie konsyumpcyjne rezerwaty. To światło bezdusznej nowoczesności, oślepiające, odcinające od wszystkiego, co poza nim i co pozostaje w mroku. Światło tradycyjnych Indii jest bure, żółtawe, a może nawet brązowe, sprawia, że to, co widoczne, pozbawione jest wyraźnych konturów, chodzi się wśród rubensonwskich, oświetlonych, ale niedopowiedzianych obrazów.

Bo Indie po zmroku toną w ciemności, odganianej przez pojedyncze lampy, gołe żarówki i reflektory. Jedna żarówka wystarczy, by oświetlić cały stragan, pełen bakłażanów, ogórków i słodkawej cebuli. W świetle jednego naftowego ognika gotuje się kolacje w setkach tysięcy wsi. Przy pojedynczych świeczkach dzieciaki, ułożone na klepiskach, odrabiają prace domowe.
Poszczególne twarze, jeszcze bardziej wyraziste, jeszcze więcej mówiące, wyłaniają się z czerni. Na chwilę widoczna staje brązowa skóra, uważne, ogromniejące oczy, lśniące na czole i szyi kropelki potu. Więcej nawet słychać niż widać: przyspieszone szuranie ćappali, przyciszone głosy, jalby mówienie po zmroku było czymś nieprzyzwoitym. Wtedy właśnie, gdy Indii nie widać wyraźnie, ale czuć je - ich niezmodrowany ruch, tetno, kłębienie - przypominają potężnego stwora, nieopisanego w żadnej baśni ani filozoficznym traktacie. Są fenomenalną bestią, która nie chce spać -bytem złożonym z miliarda wirujących we własnym tempie i rytmie drobinek. Jedna po drugiej zatrzymują się, gasną. Znikają żarówki i ogniki. Wielki chaos zasypia.

Indie mają za mało prądu. Za mało energii, by błyszczeć tak, jakby tego chciały. Wciąż najwięcej zasilania czerpią z węgla. Tamy, które kochał Nehru, zapewniają tylko 14 procent energii, która musi nakarmić ambicje wirującej bestii. Energia atomowa, wbrew podpisanym z USA traktatom, nie robi furrory, szczególnie po Fukushimie. A ambicjom i interesom nowych Indii trzeba elektrycznej mocy. Jej niedostatek już dziś hamuje możliwości. Co dzień, bez przerwy, Hindusi okradają się z prądu - niewydolne państwowe firmy dostarczają go za mało, zbyt wolno. Obrotni mieszkańcy slumsów podciagają nielegalne łącza, a bogacze budują agregatory na wyłączność. Mój przyjaciel z Kalkuty zarabia coraz więcej sprzedając akumulatory.

Wszyscy chcą więcej światła.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Wielkie skanowanie Hindusów

Od 2010 roku w Indiach trwa największa na świecie akcja gromadzenia biometrycznych danych, pozwalających stworzyć nowoczesne dokumenty tożsamości. Jak dotąd udało się przeskanować (dosłownie, bo zbiera się m.in. obraz siatkówki oka) 200 milionów ludzi. Do końca 2012 r. indyjski rząd, wspierany przez koncern Wipro, zamierza zebrać informacje o 400 milionach osób, czyli jednej trzeciej mieszkańców kraju.

Jeśli projekt się powiedzie, może mieć przełomowe znaczenie. Po pierwsze Hindusi wreszcie dokładnie się policzą, poznaja faktyczne rozmiary populacji. Po drugie setki milionów ludzi, nie posiadających żadnych dokumentów tożsamości (w Indiach nie ma dowodów osobistych, korzysta się glównie z prawa jazdy, które można zresztą kupić w pół godziny, jak dowiedli dziennikarze BBC), nie mogących w żaden sposób potwierdzić, kim są, zostałaby włączona do systemu gospodarczego, społecznego i politycznego.

Najważniejszym argumentem w promowaniu akcji biometrycznej stało się hasło o tym, że dzięki precyzyjnym danym pomoc społeczna skuteczniej docierałaby do potrzebujących. W Indiach rośnie liczba osób niedożywionych, w tym - dzieci. Biedne rodziny uprawnione do zapomogi, najczęściej w postaci racji żywieniowych, są okradane przez pośredników. Szacuje się, że dwie trzecie pomocy zywnościowej nie dociera do adresatów. Gdyby odebranie swojej porcji mozna było potwierdzić odciskiem palca czy weryfikacją siatkówki, trudniej byłoby o kradzież.
Posiadanie dokumentów umożliwiłoby też uzyskiwanie pożyczek i zakładanie kont bankowych, na które rząd mógłby bezpośrednio przesyłać finansowe zapomogi. To rozwiązanie budzi jednak opór samych Hindusów, szczególnie kobiet, które boją się, że mężowie - to oni będą w praktyce mieć dostęp do kont - roztrwonią pieniądze. Dlatego wolą worek ryżu i mąkę.

Wiara, że technologia utrudni machlojki i wyeliminuje nieuczciwych, wydaje mi się na wyrost. W indysjkim społeczeństwie głęboko zakorzeniona jest nierówna dystrybucja dóbr, bezlitosne przekonannie, że różnice pochodzenia objawiają się różnicem statusu i że tak jest w porządku. Ci, którzy zyskują dostęp do władzy, często wykorzystują ja, by demonstrować wyższość. Biorą w ten sposób odwet na tych, którzy mają prawo nimi pogardzać. Lawina niesprawiedliwości toczy się w dół.

Niewątpliwie beznamiętny technologiczny mechanizm, nieczuły na tradycje, może coś ulepszyć. Ale nim także zawiadują ludzie. Nad środkami, bez względu na sposób ich dystrybucji, czuwają ci, którzy mają do tego mandat. Bez głębokich zmian mentalności poprawa pozostanie fasadowa.

Jest i niebezpieczeństwo - ochrona danych osobowych w Indiach de facto nie istnieje. Ta ogromna baza danych, która właśnie powstaje, jest nieocenionym kapitałem. Wątpię, by indyjski rząd potrafił zagwarantować prodedury i techniczne rozwiązania skutecznie chroniące informacje o obywatelach.

W kolejce do punktów rejestracji danych najchętniej, z największą nadzieją stają najbiedniejsi. Mający wiarę w to, że wirualne rozwiązania przyniosą im realny worek ryżu. Tymczasem na górze wojna - premier i minister spraw wewnętrznych nie mogą się porozumieć, co do tworzenia systemu danych. Bogowie się pojedynkują, a ludzie chodzą głodni.

[pw]
http://www.paulinawilk.pl/

środa, 11 stycznia 2012

Czy jest miłość w Indiach?

Znajomy zapytał mnie ostatnio, jak to jest z młodymi Hindusami i miłością. Z rozdwojeniem na liberalne życie, pełne atrakcji i swobody, a wszystkie te aranżowane ceremonie, rodzinne transakcje ślubne, obowiązki.
Europejczykowi nie mieści się w głowie, że można się w tym galimatiasie i sprzecznościach odnaleźć. Bo jeśli - to za jaką cenę?

Miłość i uczucia w ogóle to najbardziej przemilczana ze sfer życia w Indiach. Pytani o emocje, o kochanie w szczególności, uciekają się do poetyckich metafor, lirycznych porównań, pięknych zwrotów. Robią się zlotoustymi erudytami, udowadniają znajomośc poezji, piosenek, bollywoodzkich dialogów - całego asortymentu narzędzi i spsobów na symboliczne przedstawienie tego, co niewypowiedziane. Jest w tym wyraźne oderwanie od bardziej prozaicznej rzeczywistość, być może także całkowita ucieczka w sferę wyobrażeń i myslenia życzeniowego. Miłość jest fantastyczną iluzją, hipnotyzującą miliony Hindusów od początku trwania ich cywilizacji.

Nie wiem, czy istnieje kultura tak hołubiąca miłość, robiąca jej tyle miejsca w swoim życiu artystycznym i rozrywkowym. Wiem, że jak w wielu krajach, w Indiach o miłość realną niezwykle trudno. Nie sprzyjają jej ani tradycje, ani obyczaje. Tym bardziej, że intymność, własne uczucia, to egoizm stanowiący zagrożenie dla dobra wspólnoty, rodziny.

Od dwóch dekad w Indiach coraz ważniejszy staje się jednak kult indywidualności - wszystko, co Generation Now, pokolenie niecierpliwych, chłonie ze świata i cywilizacji Zachodu. Chcą żyć po swojemu, sami decydować, sami wybierać. Chcą jeść to, co im smakuje, nosić ubrania, które im się podobają i brać za żonę dziewczynę, do której coś czują. Czyli robić wszystko obok niewidzialnych, niespisanych, ale obowiązujących reguł.

Żeby żyć pomiędzy tymi światami: zaspokajania własnych pragnień i dbania o dobro wspólne, trzeba żongkerskich umiejętności i wyrzeczeń. Młodzi Hindusi pozornie stają się bardziej wolni, w ich przypadku świat współczesny to rzeczywistość wielu ryzykownych wyborów, sprzecznych dążeń i wykluczających się rozwiązań. Życie jest bardziej skomplikowane, ale dające szansę na szczęście, bo umozliwiające wynegocjowanie ze światem indywidualnego rozwiązania. Niestety jest i koszt, którym najczęściej bywa zakłamanie, hipokryzja, wyrzekanie się albo tradycji, albo wolności.

Młodzi Hindusi są awangardą cywilizacyjnej przemiany, której kształt wyłoni się dopiero, gdy będą - jak ich rodzice - posiwiali, przesiadywać popołudniami na balkonach i w salonach, popijając w ciszy herbatę.

[pw]
www.paulinawilk.pl

piątek, 6 stycznia 2012

Eve teasing, czyli jak okiełznać napastnika


Dział "Kobieta" poczytnego indyjskiego dziennika podsuwa czytelniczkom pięć sposobów na radzenie sobie z molestowaniem przez namolnych, bezczelnych, niezapspokojonych facetów.

Po pierwsze radzi pozostać czujną, nie chodzić po ulicach z iPodem w uszach, tylko mieć oczy dookoła głowy i nie dać się zaskoczyć napastnikowi. Świetny trick, tyle że wdrożenie go niczego nie zmieni. Prędzej czy później, w autobusie czy na chodniku, kobieta zostanie dotknięta, pchnięta, uściśnięta lub dźgnięta przez mężczyznę, który żyje słodkimi wyobrażeniami, a na co dzień łyka gorycz zakazów i wyrzeczeń.
Molestujący Hindusi lubią dźgać łokciem w tłumie lub uderzać ramieniem miedzy piersi kobietę nadchodzącą z naprzeciwka. Te dziwne, agresywne gesty - mało kojarzące się z erotycznym pobudzeniem czy czułością - są chyba dosłownym wyrażeniem złości, formą rekompensaty za nerwy, jakie przeżywa niespełniony seksualnie Hindus żyjący wśród przepięknych, nieosiągalnych kobiet.

Gazeta radzi także wszczynać alarm, robić sceny, wrzeszczeć, generalnie - nie cierpieć w ciszy. To także doskonały pomysł, ale trudny do zastosowania w kulturze, która za przewinienia mężczyzn zwykle kobiety. Robiąc raban molestowana pani ma ogromne szanse wkrótce stać się winowajczynią całego zajścia w oczach obserwatorów, grupy odniesienia, społeczeństwa. Alarm bywa większym ryzykiem dla czci niż milcząca zgoda na jej naruszenie.

Porada trzecia: odstraszać mową ciała - iść dziarsko naprzód i patrzeć przeciwnikowi w oczy. Bomba! Z pewnością właśnie w tym specjalizują się dziewczyny wychowywane do skromności, uległości i wstydliwego patrzenia w podłogę w obecności mężczyzn.

Trick czwarty: jeździć publicznymi środkami transportu, a nie rikszami i taksówkami, które dają ich kierowcom większą możliwość do nadużyć. Wszystko to prawda, na pewno w autobusie miejskim (z wydzielonymi miejscami dla pań) czy wagonie kolejowym dla kobiet jest pewniej. Ale nigdzie, naprawdę nigdzie Hinduska nie może czuć się bezpiecznie. A autobusowy ścisk, to wspaniała okazja dla obłapiaczy.

Porada piąta, ostatnia: ubierać się odpowiednio. I tu, zdaje się, leży klucz do wszystkiego. Gazeta radzi zakrywać ciało. Czyli lansuje przekonanie, że w gruncie rzeczy, kobieta sama prowokuje zło. Jeśli w ogóle jest widoczna, jeśli pokaże choć element swej urody, ściąga na siebie nieszczęście.
Kłopot polega na tym właśnie, że dopóki Hinduski będą obarczone mitem bogini i dziwki, dopóty Hindusi bedą na nich bezkarnie wyładowywać swoje frustracje.
Nie sposób pozostać świętą w kraju milionów rozpalonych żądżą i hipokryzją ludzi.

[pw]

Zapraszam również:
www.paulinawilk.pl

środa, 4 stycznia 2012

Luksus dla ubogich


RE60 - tak się nazywa najnowszy model taniego samochodu, którym ubodzy Hindusi (co najmniej połowa społeczeństwa) będą mogli popędzić w stronę komfortowego i luksusowego życia. Wyprodukowany przez firmę Bajaj (największego w świecie specjalistę od pojazdów trójkołowych, głównie rikszy) trafi do sprzedaży w 2012 r.
Będzie się rozpędzał do 70 kilometrów na godzinę, palił litr benzyny na 35 kilometrów i wydzielał 60 gramów dwutlentu węgla na kilometr. Te ekologiczne parametry są bardzo modne w Indiach, makabycznie wręcz zanieczyszczających powietrze swą produkcją przemysłową oraz ruchem samochodowym. Po indyjskich drogach jeżdżą wciąż śmiało wspaniałe bestie, pamiętające Brytyjczyków. Niektóre mają drewniane nadwozia. Inne - potężne silniki, zajmujące jedną trzecią autobusu i buchające w trasie takim gorącem, że można się poparzyć od samego siedzenia w pobliżu.

RE60 ma oznaczać nadejście nowej ery dla tych, którzy dotąd o podróżowaniu samodzielnym i wygodnym nawet nie marzyli. Ścisk w indyjskich środkach transportu jest niewyobrażalny - dotarcie do pracy oznacza  ogromny wysiłek i ryzyko. Tłum na stacjach kolejowych, wirujący jak wielki potwór, wchłania albo wypluwa ludzi. W godzinach szczytu nikt samodzielnie nie wsiada do pociągu, po prostu staje tam, gdzie ma szansę być wessanym lub wyrzuconym z wagonu przez ogólny, masowy ruch. A po kilkunastu godzinach ciężkiej pracy jedzie się do domu dwie godziny, w autobusie tak zapchanym, że nie trzeba się trzymać. Autobus się dławi, częściej staje niż rusza, a zanim się rozpędzi - już hamuje. Cały kraj po 17 dławi się w korkach. Wielkie dworce biją na głowę wszystkie legendy o tokijskim metrze. Japończycy pilnie strzegą granicy intymności, jadą do domu czytają manggę, Hindusi z trudem łapią dech i ociekają potem.

Dlatego nowy, niewielki i sprytny samochód przemawia do wyobraźni wielu umęczonych i spragnionych wygodu ludzi. To nie pierwszy taki pomysł. W roku 2008 firma TATA zaprezentowała najtańszy samochód świata - Nano, mający kosztować 2,5 tysiąca dolarów (100 tys. rupii). Nano nie ma klimatyzacji ani wspomagania kierownicy, a szyby odkręcają się ręcznie. Mimo to miał być odpowiedzią na oczekiwania rodzin, które dotąd musiały się w kilka osób pomieścić na jednym skuterze - w skwarze czy deszczu.
Zaczęło się jak piękny sen (zamówienia na Nano liczone w setkach tysięcy), ale rzeczywistość szybko go przerwała. Protest rolników przeciwko budowanie fabryki Nano na ich ziemi (pierwsza w Indiach wygrana batalia przeciwko dużemu kapitałowi) opóźniła start produkcji o rok, potem jeden z samochodów się zapalił - po entuzjastycznym przyjęciu zostało mdłe wspomnienie.
Jednak najbardziej zaszkodził marketing. Okazało sie, że Hindusi nie chcą być posiadaczami "najtańszego" pojazdu. Chcą kupować ekskluzywne marzenie, a nie przecenioną konieczność. Dlatego Nano czekają ponowne narodziny, w ulepszonej i droższej wersji. Będzie reklamowany jako samochód dla młodych z klasy średniej, a nie podmiejskich rodzin. Czyli z bieda-caru ma się zmienić w hipsterski gadżet.
Teraz jednak będzie i konkurent - RE60, czyli właściwie czterokołowa riksza.
Te małe, zwinne pojazdy są nie do przecenienia w zatłoczonych miastach, gdzie kłopotem jest parkowanie i przedzieranie się ulicami, ale radzą sobie dzielnie również na prowincji, gdzie asfalt, jeśli jest, urywa się nieprzewidzianie.

Pojawienie się Nano i RE60 przypomina, że bieda, to dla świata konsumpcji rynek jak każdy inny. Niezamożni czy ubodzy także są klientami. Oprócz samochodów, w Indiach powstają już dla nich specjalne osiedla z mieszkaniami trochę lepszymi niż w slumsach, wyspozażonymi w toalety i wodę bieżącą. Takie domy "produkuje" ta sama firma, która stworzyła Nano. Indyjska biedota, ignorowana i zwodzona przez polityków, doczekała się uznania ze strony potężnych przedsiębiorców.

[pw]

Zapraszam na www.paulinawilk.pl.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Hindusi: jedna szósta ludzkości


Jedną z najważniejszych wiadomości minionego roku, przypominaną teraz w prasowych zestawieniach, była informacja, że co szósty mieszkaniec Ziemi mieszka w Indiach. Hindusi stanowią już 17 procent populacji świata, czyli jest ich więcej niż łącznie mieszkańców Indonezji, USA, Brazylii, Japonii, Bangladeszu i Pakistanu. W ciągu ostatniej dekady przybyło ponad 180 milionów Hindusów, teraz jest ich około 1,2 miliarda.
Ilu dokładnie, nie wiemy. Kłopoty z policzeniem się maja nawet uporządkowani Niemcy, a w Indiach życie uchwycić trudno, szczególnie w małych, oddalonych od tak zwanej cywilizacji wsiach, a z drugiej strony - w przeludnionych miastach, pełnych chodnikowych lokatorów, którzy często się przenoszą. Nie mają nawet garnka, nie mówiąc o dowodzie tożsamości.

W tym życiu - takim właśnie ogołoconym, pozbawionym narzędzi, sprzętów, strojów - bo często jest tylko podarta szmata zakrywająca ciało - jest coś głęboko poruszającego. Wychudzone, utrudzone dniem ciała przesuwają się ulicami, opierają o budynki, leżą wzdłuż ścian. Zajmują niewiele miejsca, czasem dosłownie znikają - trzeba się przyjrzeć, żeby dostrzec, że pod zwojami brudnej bawełny jest człowiek. Miliony ludzi są niewidoczne: z wychudzenia, z wycieńczenia, z powodu obojętności, a może z własnej woli - w pewnym, trudnym do uchwycenia sensie, wolą zajmować swoją egzystencją mniej miejsca.

Bo miejsce, w kraju tak zatłoczonym, ma decydujące znaczenie. Prawo do przestrzeni, anektowanie jej, odbywa się na wiele sposobów. Wszystkie podlegają ścisłym regułom, bardzo trudnym do zrozumienia dla turystów i innych wizytujących.
Jak to się dzieje, że na tym, a nie innym kawałku chodnika można postawić stragan, handlować tam, jeść i spać? A kilkanaście metrów dalej już zainstalować się nie można, bo inni mieszkańcy ulicy czy rejonu przegonią, policjanci zaczną wymachiwać bambusowymi pałkami - może dla łapówki albo tylko dla demonstrowania władzy.
Nie na każdym skrawku ziemi niczyjej wolno się położyć. Choć indyjskie ulice, rynsztoki, zaułki i chodniki wydają się zaniedbane, bezimienne, w rzeczywistości do kogoś należą. Choćby dlatego, że ktoś rości sobie do nich prawo, uświęcone - jak wiele innych spraw - nie logiką, ale mocą tradycji i przekonania.

Trudno się pomieścić, szczególnie w miastach, przeludnionych, rosnących jak wielkie bąble. Fenomenalny paradoks - są jednocześnie fascynującymi tyglami i faktycznym, wirującym koszmarem.
Nie wiadomo, czego w nich więcej - ludzkiej witalności, czy nieszczęścia i krzywdy. Inwencji, która dźwiga ludzi co dnia, czy oszukiwanych co rano nadziei. Ile czekania na lepsze, a ile złudzeń, że lepsze w ogóle istnieje.

Na prowincji inaczej: więcej miejsca, wielkie przestrzenie, godziny w pociągu bez widoku większych zabudowań czy miasteczek. Potężne, zdaje się - bezgraniczne - Indie. A jednak wszędzie, zawsze wyczuwa się obecność ludzi. Gdzieś na polu, pod krzakiem, chroni się przed upałem chudy rolnik. Dalej biegną bawoły, znak, że gdzieś jest zagroda. Wydeptana w skalnym zboczu ścieżka. Albo ułożony stóg siana, jak dowód, że w pobliżu jest jakieś życie. Nigdy pojedyncze.

W Indiach jest ciasno. I ma to, poza wieloma trudnymi aspektami, jedną zaletę: bycie razem. Także w niedoli, w braku i biedzie. Dosłowna samotność - tak ogromna, wnikająca pod skórę w Afryce - tutaj właściwie nie istnieje. Nie ma na nią miejsca.

[pw]

Zapraszam na:
www.paulinawilk.pl