Na okładce nowego „Time” chiński smok i indyjski słoń walczą o najbardziej eksponowaną pozycję. Publicyści zastanawiają się, która z wielkich azjatyckich gospodarek weźmie górę. Wiele podobnych analiz czytałam już w prasie światowej, ale traktuję je z dystansem.
Dziennikarze, nawet najpoczytniejszych magazynów, także padają ofiarą mody. Mody na tematykę, na określony sposób widzenia rzeczywistości, promowanie tych albo innych rejonów świata.
Indyjska rzeczywistość nie przypomina wcale przystrojonego klejnotami słonia, gotowego ruszyć n podbój świata. Ten słoń porusza się wciąż ociężale, być może wszystkie te błyskotki są na wyrost i krępują jego ruchy.
Nigdy w historii notowania rupii wobec dolara nie były tak złe. Od początku roku wartość indyjskiej waluty spadła o 14 procent, dziś za dolara płaci się ponad 52 rupie. To niezła wiadomość dla podróżnych z plecakami, może w tym sezonie będą odrobinę do przodu. Ale cokolwiek zyskają na wymianie waluty, stracą na targach, w sklepach i hotelach. Inflacja szybko zmienia ceny i usztywnia zwykle skłonnych do targowania się handlarzy.
Dziś inflacja przekracza w Indiach 10 procent, ale ceny żywności podrożały w tym roku o jedną piątą. To problem najuboższych i niedożywionych, których grupę szacuje się nawet na 40 procent ponadmiliardowego społeczeństwa. Zważywszy na to, że około 90 procent Hindusów żyje w biedzie, a tylko około ośmiu procent korzysta z ekonomicznego boomu, warto w ogóle zastanowić się, czy to określenie ma rację bytu.
Sukces indyjskiej gospodarki w ogromnym stopniu zależy od kondycji jej europejskich partnerów. Część z nich właśnie wycofała indyjskie inwestycje, stąd gwałtowny spadek waluty. Zmniejszenie wartości inwestycji jest drastyczne - z blisko 30 miliardów USD w ubiegłym roku, do zaledwie 530 milionów USD w tym roku.
Indie, to rzeczywistość przeciwieństw. Jeśli jakaś jej część się rozwija, inna przechodzi regres. Jeśli ktoś się bogaci, wielu traci. Jeśli gdzieś dokonuje się postęp, gdzie indziej wygrywa tradycja.
Indyjski słoń drepcze w miejscu.
[pw]
Telegramy z centrum świata. Lapidaria z Indii i Azji. Depesze w małą kieszeń. Dla dziewczyn i chłopaków, co nie mają czasu.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 22 listopada 2011
niedziela, 30 października 2011
Kobiety w indyjskiej polityce
Ostatnie lata, to fenomenalna kariera polityczna kilku Hindusek. Szczególnie ciekawa, jeśli prześledzić ich pochodzenie, środowiska, które reprezentują, ale i kontekst kulturowy, w którym dochodzą do władzy.
Po pierwsze szczególny przypadek Sonii Ghandi, z domu Maino. Kariera w europejskiej terminologii wręcz kosmiczna, w azjatyckiej tradycji dziedziczenia predystynacji do władzy - całkiem logiczna. Wdowa po zamordowanym Rajivie Gandhim, cóż z tego, że Włoszka i katoliczka, przejmuje de facto koronę politycznej dynastii, od 2005 r. rządzi Indiami z tylnego fotela, jako szefowa największej partii, sterująca premierem. Mówiono, że będzie papierową lalką, dziś mówi się, że jest kobietą ze stali.
Ale ciekawsze są chyba kariery rodzimych przywódczyń, rosnących w siłę reprezentantek nizin społecznych, choćby Mayawati czy Mamaty Bannerjee.
Mayawati przez lata bokotowała media, tłumacząc, że jej wyborcy nie mają telewizorów, więc i ona nie musi pokazywać się na wizji. Butna, ale charyzmatyczna, wolała stawiać pomniki dalitom i składać populistyczne obietnice. Niedoceniana przez Indyjski Kongres Narodowy jako rywalka w wyborach stanowych, wygrała i wtedy zaczęła swą wielką przemianę. Z roku na rok jest coraz bardziej wyrafinowanym graczem, pozuje do zdjęć na okładkach tygodników, a przed dwoma laty była wymieniana wśród kandydatów na premiera.
Wreszcie drapieżna Mamata, zwana Didi - siostrą. Przywódczyni wiejskiej biedoty i robotników z Bengalu Zachodniego (ze stolicą w Kalkucie). Indyjski odpowiednik polskiego Andrzeja Leppera, tyle że w sari. Zboża na tory nie wyrzucała, ale szefowała strajkom, blokadom, nie pozwoliła odebrać rolnikom ziemi pod fabrykę samochodową koncertu TATA. Pognała wielkich kapitalistów, pognała i rządzących w Kalkucie przez 35 lat (bez przerwy!) marksistów. Teraz Kalkuta jest w jej rękach. Pyskata, twarda populistka wciąż obiecuje ubogim cuda. Ile z tych cudów zobaczą? Na razie nie widzą podwyżek cen biletów kolejowych, a to już wiele. Przynajmniej w sferze retoryki.
Jedno wiadomo. W Indiach dużo, coraz więcej, do powiedzenia mają ubodzy. Zawiedzeni rządami Kongresu, który w gruncie rzeczy sprzyja klasie średniej, chcą wmieć własne, lokalne boginie. Im ufają, je bedą uwielbiać i nosić na rękach.
Bogini matka ma wiele twarzy.
poniedziałek, 17 października 2011
Bombaj: iPady w kościołach
Technologia, kiedy łączy się z tradycją, nie zawsze służy tak zwanemu postępowi. W Indiach widać wyraźnie, jak wynalazki i nowoczesność są włączane do systemu zwyczajów i wierzeń, i wcale go nie kruszą. W kraju, w którym sprzeczności i skrajności sąsiadują ze sobą bezkonfliktowo, połączenie zdobyczy cywilizacyjnych z przyzwyczajeniami daje zaskakujące efekty.
Wydawałoby się, że iPady - jako niezrównane zabawki dla dorosłych i dla dzieci, pochłaniające czas i odciągające od życia rzeczywistego i duchowego, raczej nie sprzyjają religijności. Tymczasem właśnie ułatwiają pracę katolickim księżom w Bombaju. Odkąd Watykan zaaprobował aplikację z modlitewnikiem, indyjscy duchowni korzystają z urządzeń Appla podczas nabożeństw. Nie wiem, co im to ułatwia, może już nie boją się wilgoci i pleśni, która pożera książki, w tym Biblie, nad Gangesem. Pikselom monsun nie straszny. Rośnie popularność iBrewiarzy. Otwartość Kościoła Katolickiego na gadżety wcale jednak nie oznacza otwartości wobec swobodnego stylu życia posiadaczy tych gadżetów. Kościół tylko chce być sexy.
A skoro o seksie i płodności, to technologie medyczne część spraw w Indiach utrudniają. Badania USG, pozwalające ustalić płeć płodu, w Europie zasadniczo służą bezpieczeństwu nienarodzonych dzieci. W Indiach ułatwiają selektywne aborcje - pozbycie się dziewczynki, jeśli rodzina czeka na chłopca. Już nie trzeba, jak na wsiach, zabijać niechcianych dzieci po porodzie. Można wcześniej, w prywatnym gabinecie, z dyskrecją ominąć prawo.
Z drugiej strony - brak badań USG na wsiach powoduje, że tysiącom Hindusek "profilaktycznie" usuwa się macice. To makabryczna mieszanka opieki medycznej z antykoncepcją. Matki kilkorga dzieci mają gwarancję, że więcej nie urodzą, ale szybciej się starzeją, chorują. I cierpią.
Indie poruszają się jednocześnie naprzód i wstecz. Technologia nie wyznacza kierunku, jest tylko narzędziem, które - w zależności od ludzkiej intencji - służy czasowi przyszłemu lub umacnia przeszły.
Wydawałoby się, że iPady - jako niezrównane zabawki dla dorosłych i dla dzieci, pochłaniające czas i odciągające od życia rzeczywistego i duchowego, raczej nie sprzyjają religijności. Tymczasem właśnie ułatwiają pracę katolickim księżom w Bombaju. Odkąd Watykan zaaprobował aplikację z modlitewnikiem, indyjscy duchowni korzystają z urządzeń Appla podczas nabożeństw. Nie wiem, co im to ułatwia, może już nie boją się wilgoci i pleśni, która pożera książki, w tym Biblie, nad Gangesem. Pikselom monsun nie straszny. Rośnie popularność iBrewiarzy. Otwartość Kościoła Katolickiego na gadżety wcale jednak nie oznacza otwartości wobec swobodnego stylu życia posiadaczy tych gadżetów. Kościół tylko chce być sexy.
A skoro o seksie i płodności, to technologie medyczne część spraw w Indiach utrudniają. Badania USG, pozwalające ustalić płeć płodu, w Europie zasadniczo służą bezpieczeństwu nienarodzonych dzieci. W Indiach ułatwiają selektywne aborcje - pozbycie się dziewczynki, jeśli rodzina czeka na chłopca. Już nie trzeba, jak na wsiach, zabijać niechcianych dzieci po porodzie. Można wcześniej, w prywatnym gabinecie, z dyskrecją ominąć prawo.
Z drugiej strony - brak badań USG na wsiach powoduje, że tysiącom Hindusek "profilaktycznie" usuwa się macice. To makabryczna mieszanka opieki medycznej z antykoncepcją. Matki kilkorga dzieci mają gwarancję, że więcej nie urodzą, ale szybciej się starzeją, chorują. I cierpią.
Indie poruszają się jednocześnie naprzód i wstecz. Technologia nie wyznacza kierunku, jest tylko narzędziem, które - w zależności od ludzkiej intencji - służy czasowi przyszłemu lub umacnia przeszły.
wtorek, 27 września 2011
Kiedy siadam z moim indyjskim znajomym w kawiarni, żeby porozmawiać, co chwilę przerywa nam telefon albo SMS. Co dwie lub trzy minuty, telefon buczy i wibruje na stoliku. Mój znajomy próbuje go ignorować, czasem odbiera, częściej przeprasza.
- Przez telefony nabawiłem się syndromu braku uwagi, słyszałaś o tym? Lekarz mnie zdiagnozował. Te komórki są niezdrowe - unosi brwi i stuka palcem w wyświetlacz. Prawie całe dnie spędza z telefonem przy uchu. Hindusi rozmawiają niepomiernie więcej niż Europejczycy. Chodzą w tłoku, zatykając drugie ucho. A kiedy mówią, przytykają telefon do ust. Nie chodzi o to, że tak lepiej słychać. Po prostu używają go "po swojemu", przyjęli cudzy wynalazek i robią z nim coś specyficznie własnego.
Telefonia komórkowa w Indiach rozwinęła się błyskawicznie, odsyłając do lamusa historie o rodzinach oczekujących na podłączenie linii telefonicznej 30-40 lat. Przez komórki, za grosze, rozmawiają nawet ubodzy rikszarze i rolnicy.
Telefony stały się kanałem handlowym, idealnym w kraju wielu analfabetów. Telemarketing przeżywa boom, co oznacza, że każdy Hindus jest dosłownie bombardowany co dzień nawet kilkudziesięcioma SMS-ami reklamowymi. Podejmowano już różne próby ograniczenia, np. grzywny, raczej nieskuteczne, ale teraz rząd przestał się patyczkować - prowadził zakaz. Każdy użytkownik telefonu może wysłać jedynie do 100 SMS-ów dziennie. Dotyczy to również osób prywatnych. Wszystkich numerów i użytkowników.
Może teraz nikogo o trzeciej nad ranem nie obudzi już dzwoniąca reklama elektrycznego pasa dla odchudzających się. Ale czy ograniczenie wolności słowa to właściwa cena za spokojny sen?
- Przez telefony nabawiłem się syndromu braku uwagi, słyszałaś o tym? Lekarz mnie zdiagnozował. Te komórki są niezdrowe - unosi brwi i stuka palcem w wyświetlacz. Prawie całe dnie spędza z telefonem przy uchu. Hindusi rozmawiają niepomiernie więcej niż Europejczycy. Chodzą w tłoku, zatykając drugie ucho. A kiedy mówią, przytykają telefon do ust. Nie chodzi o to, że tak lepiej słychać. Po prostu używają go "po swojemu", przyjęli cudzy wynalazek i robią z nim coś specyficznie własnego.
Telefonia komórkowa w Indiach rozwinęła się błyskawicznie, odsyłając do lamusa historie o rodzinach oczekujących na podłączenie linii telefonicznej 30-40 lat. Przez komórki, za grosze, rozmawiają nawet ubodzy rikszarze i rolnicy.
Telefony stały się kanałem handlowym, idealnym w kraju wielu analfabetów. Telemarketing przeżywa boom, co oznacza, że każdy Hindus jest dosłownie bombardowany co dzień nawet kilkudziesięcioma SMS-ami reklamowymi. Podejmowano już różne próby ograniczenia, np. grzywny, raczej nieskuteczne, ale teraz rząd przestał się patyczkować - prowadził zakaz. Każdy użytkownik telefonu może wysłać jedynie do 100 SMS-ów dziennie. Dotyczy to również osób prywatnych. Wszystkich numerów i użytkowników.
Może teraz nikogo o trzeciej nad ranem nie obudzi już dzwoniąca reklama elektrycznego pasa dla odchudzających się. Ale czy ograniczenie wolności słowa to właściwa cena za spokojny sen?
poniedziałek, 26 września 2011
Indie pod wodą
Monsunowa katastrofa. Letnia pora deszczowa, opisywana w indyjskich powieściach, pieśniach i wierszach jako najbardziej romantyczna, dla wielu Hindusów mało ma wspólnego z miłosną melancholią, a więcej z horrorem.
Od dwóch tygodni opady są tak silne w niektórych stanach, że życie dwóch milionów ludzi znalazło się pod wodą. 80 osób zginęło - utonęli, zmarli od ukąszenia węży, przygniotły ich rozpadające się domy. Zapadają się ściany, domy sklecone z byle czego dosłownie się rozpływają. Zbudowane naprędce, łatwo poddają się wodzie, ale - to paradoks towarzyszący indyjskiej biedzie - równie łatwo postawić je od nowa. Ubóstwo jest najbardziej podatne na działanie sił natury, zupełnie przed nią nie chronione. Broni się uporczywie w jedyny dostępny sposób - przepędzane i niszczone, odbudowuje się. Z rozproszonych resztek, z kilku desek, kawałka dykty i folii. Z niczego.
Duże części kraju są dziś odcięte od świata. To dramat na skalę znacznie większą niż nasze polskie powodzie, niż amerykańska Katrina i Irena razem wzięte. Ale wydarza się daleko - w Azji, która przyzwyczaiła nas do wielkich nieszczęść i wielkich liczb. Przyzwyczaiła do obojętności.
W zeszłym roku, gdy w Pakistanie ponad 20 milionów ludzi było dotkniętych powodzią, tak zwana społeczność międzynarodowa nie spieszyła się z pomocą. Bo Pakistan, jako kraj sprzyjający terrorystom, nie był wiarygodnym „poszkodowanym”. Za dużo tam korupcji, tajnych obozów dla talibów, za dużo zła.
Indiom pomoc międzynarodowa nie jest potrzebna. To kraj zasobny i dość bogaty, tyle że źle to bogactwo rozdziela. Ofiarom powodzi jedzenie i wodę dostarczają śmigłowce. Hindusi mają ogromne doświadczenie w sytuacjach kryzysowych - ich codzienność jest ekstremalna. Zmusza do wysiłku, żyje się w stanie ciągłego zaalarmowania. Ludzie są więc w jakimś sensie gotowi na nieszczęścia.
Nie reagują paniką. To, co my nazywamy powodzią - woda do pasa, podtapiająca całe dzielnice i blokująca drogi - dla nich jest tymczasową kałużą. Trochę cierpliwości, a potem pakunek na głowę, podwinięte sari. I naprzód.
Od dwóch tygodni opady są tak silne w niektórych stanach, że życie dwóch milionów ludzi znalazło się pod wodą. 80 osób zginęło - utonęli, zmarli od ukąszenia węży, przygniotły ich rozpadające się domy. Zapadają się ściany, domy sklecone z byle czego dosłownie się rozpływają. Zbudowane naprędce, łatwo poddają się wodzie, ale - to paradoks towarzyszący indyjskiej biedzie - równie łatwo postawić je od nowa. Ubóstwo jest najbardziej podatne na działanie sił natury, zupełnie przed nią nie chronione. Broni się uporczywie w jedyny dostępny sposób - przepędzane i niszczone, odbudowuje się. Z rozproszonych resztek, z kilku desek, kawałka dykty i folii. Z niczego.
Duże części kraju są dziś odcięte od świata. To dramat na skalę znacznie większą niż nasze polskie powodzie, niż amerykańska Katrina i Irena razem wzięte. Ale wydarza się daleko - w Azji, która przyzwyczaiła nas do wielkich nieszczęść i wielkich liczb. Przyzwyczaiła do obojętności.
W zeszłym roku, gdy w Pakistanie ponad 20 milionów ludzi było dotkniętych powodzią, tak zwana społeczność międzynarodowa nie spieszyła się z pomocą. Bo Pakistan, jako kraj sprzyjający terrorystom, nie był wiarygodnym „poszkodowanym”. Za dużo tam korupcji, tajnych obozów dla talibów, za dużo zła.
Indiom pomoc międzynarodowa nie jest potrzebna. To kraj zasobny i dość bogaty, tyle że źle to bogactwo rozdziela. Ofiarom powodzi jedzenie i wodę dostarczają śmigłowce. Hindusi mają ogromne doświadczenie w sytuacjach kryzysowych - ich codzienność jest ekstremalna. Zmusza do wysiłku, żyje się w stanie ciągłego zaalarmowania. Ludzie są więc w jakimś sensie gotowi na nieszczęścia.
Nie reagują paniką. To, co my nazywamy powodzią - woda do pasa, podtapiająca całe dzielnice i blokująca drogi - dla nich jest tymczasową kałużą. Trochę cierpliwości, a potem pakunek na głowę, podwinięte sari. I naprzód.
piątek, 5 sierpnia 2011
Tajlandia: feminizm dziedziczony
28. premierem Tajlandii została dziś kobieta, pierwsza na tym stanowisku. Yingluck Shinawatra otrzymała od parlamentarzystów „miażdżące" poparcie. 3/5 członków parlamentu to jej partyjni koledzy. Teraz już tylko królewski akcept i naprzód. Pani premier będzie sklejać kraj od pięciu lat żyjący bardzo burzliwie (wbrew wrażeniom turystów noszących alibaba trausers). Ekipa wojskowych, z poparciem tajskich elit, obaliła wtedy rząd brata Yingluck Shinawatry. Tajowie usuwają swoich przywódców z taką rutyną, z jaką nowojorczycy oddają się porannemu joggingowi, a więc pani premier zda polityczny test, jeśli tylko zdoła utrzymać się przy władzy.
To sytuacja bardzo podobna, ale i bardzo odmienna od indyjskiej. Tam demokracja dynastyczna objawia się z równą siłą, ale jest też dużo stabilniejsza. Sonia Gandhi (patrz wpis wczorajszy) zajęła newralgiczną pozycję w państwie, mimo egzotycznego pochodzenia i wyznania, ponieważ była jedynym żyjącym dorosłym członkiem politycznego rodu Nehru-Gandhi. Nic, poza wdowieństwem po Rajivie Gandhim nie dawało jej mandatu do rządzenia, a kompletny brak doświadczenia (bo słuchanie rozmów politycznych przy domowym curry trudno uznać za istotny trening) nie stanowi problemu. Marka Nehru-Gandhi jest fenomenem, którego trudno dopatrzeć się nawet w sąsiednim Pakistanie i Bangladeszu, gdzie rządy są znacznie mniej stabine - śmierć Indiry i Rajiva tylko tę pozycję wzmocniła. Stosuje się tu pożyczona z popkultury zasada „dobry idol, to martwy idol", tym dosłowniej, że „idol” oznacza w hinduizmie tyle, co wyobrażenie boga. Figurki Indiry stoją w domowych kapliczkach, bywa, że obok Ganesi, Budyy, Jezusa i Shahrukha.
To sytuacja bardzo podobna, ale i bardzo odmienna od indyjskiej. Tam demokracja dynastyczna objawia się z równą siłą, ale jest też dużo stabilniejsza. Sonia Gandhi (patrz wpis wczorajszy) zajęła newralgiczną pozycję w państwie, mimo egzotycznego pochodzenia i wyznania, ponieważ była jedynym żyjącym dorosłym członkiem politycznego rodu Nehru-Gandhi. Nic, poza wdowieństwem po Rajivie Gandhim nie dawało jej mandatu do rządzenia, a kompletny brak doświadczenia (bo słuchanie rozmów politycznych przy domowym curry trudno uznać za istotny trening) nie stanowi problemu. Marka Nehru-Gandhi jest fenomenem, którego trudno dopatrzeć się nawet w sąsiednim Pakistanie i Bangladeszu, gdzie rządy są znacznie mniej stabine - śmierć Indiry i Rajiva tylko tę pozycję wzmocniła. Stosuje się tu pożyczona z popkultury zasada „dobry idol, to martwy idol", tym dosłowniej, że „idol” oznacza w hinduizmie tyle, co wyobrażenie boga. Figurki Indiry stoją w domowych kapliczkach, bywa, że obok Ganesi, Budyy, Jezusa i Shahrukha.
Subskrybuj:
Posty (Atom)