poniedziałek, 2 stycznia 2012

Hindusi: jedna szósta ludzkości


Jedną z najważniejszych wiadomości minionego roku, przypominaną teraz w prasowych zestawieniach, była informacja, że co szósty mieszkaniec Ziemi mieszka w Indiach. Hindusi stanowią już 17 procent populacji świata, czyli jest ich więcej niż łącznie mieszkańców Indonezji, USA, Brazylii, Japonii, Bangladeszu i Pakistanu. W ciągu ostatniej dekady przybyło ponad 180 milionów Hindusów, teraz jest ich około 1,2 miliarda.
Ilu dokładnie, nie wiemy. Kłopoty z policzeniem się maja nawet uporządkowani Niemcy, a w Indiach życie uchwycić trudno, szczególnie w małych, oddalonych od tak zwanej cywilizacji wsiach, a z drugiej strony - w przeludnionych miastach, pełnych chodnikowych lokatorów, którzy często się przenoszą. Nie mają nawet garnka, nie mówiąc o dowodzie tożsamości.

W tym życiu - takim właśnie ogołoconym, pozbawionym narzędzi, sprzętów, strojów - bo często jest tylko podarta szmata zakrywająca ciało - jest coś głęboko poruszającego. Wychudzone, utrudzone dniem ciała przesuwają się ulicami, opierają o budynki, leżą wzdłuż ścian. Zajmują niewiele miejsca, czasem dosłownie znikają - trzeba się przyjrzeć, żeby dostrzec, że pod zwojami brudnej bawełny jest człowiek. Miliony ludzi są niewidoczne: z wychudzenia, z wycieńczenia, z powodu obojętności, a może z własnej woli - w pewnym, trudnym do uchwycenia sensie, wolą zajmować swoją egzystencją mniej miejsca.

Bo miejsce, w kraju tak zatłoczonym, ma decydujące znaczenie. Prawo do przestrzeni, anektowanie jej, odbywa się na wiele sposobów. Wszystkie podlegają ścisłym regułom, bardzo trudnym do zrozumienia dla turystów i innych wizytujących.
Jak to się dzieje, że na tym, a nie innym kawałku chodnika można postawić stragan, handlować tam, jeść i spać? A kilkanaście metrów dalej już zainstalować się nie można, bo inni mieszkańcy ulicy czy rejonu przegonią, policjanci zaczną wymachiwać bambusowymi pałkami - może dla łapówki albo tylko dla demonstrowania władzy.
Nie na każdym skrawku ziemi niczyjej wolno się położyć. Choć indyjskie ulice, rynsztoki, zaułki i chodniki wydają się zaniedbane, bezimienne, w rzeczywistości do kogoś należą. Choćby dlatego, że ktoś rości sobie do nich prawo, uświęcone - jak wiele innych spraw - nie logiką, ale mocą tradycji i przekonania.

Trudno się pomieścić, szczególnie w miastach, przeludnionych, rosnących jak wielkie bąble. Fenomenalny paradoks - są jednocześnie fascynującymi tyglami i faktycznym, wirującym koszmarem.
Nie wiadomo, czego w nich więcej - ludzkiej witalności, czy nieszczęścia i krzywdy. Inwencji, która dźwiga ludzi co dnia, czy oszukiwanych co rano nadziei. Ile czekania na lepsze, a ile złudzeń, że lepsze w ogóle istnieje.

Na prowincji inaczej: więcej miejsca, wielkie przestrzenie, godziny w pociągu bez widoku większych zabudowań czy miasteczek. Potężne, zdaje się - bezgraniczne - Indie. A jednak wszędzie, zawsze wyczuwa się obecność ludzi. Gdzieś na polu, pod krzakiem, chroni się przed upałem chudy rolnik. Dalej biegną bawoły, znak, że gdzieś jest zagroda. Wydeptana w skalnym zboczu ścieżka. Albo ułożony stóg siana, jak dowód, że w pobliżu jest jakieś życie. Nigdy pojedyncze.

W Indiach jest ciasno. I ma to, poza wieloma trudnymi aspektami, jedną zaletę: bycie razem. Także w niedoli, w braku i biedzie. Dosłowna samotność - tak ogromna, wnikająca pod skórę w Afryce - tutaj właściwie nie istnieje. Nie ma na nią miejsca.

[pw]

Zapraszam na:
www.paulinawilk.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz