poniedziałek, 30 stycznia 2012

Indyjskie ciemności


Indie po zmroku są jak dziecko, które zapomniało o niedawnych przykrościach i nabrało ochoty do zabawy. Tuż przed dobranocką, zamiast grzecznie się kłaść, przyspieszają. Może nadrabiają czas wytopiony w upale, gdy każda minuta kapie ciężko, a każdy krok odbiera siły. Gdy słońce zachodzi, a modlitwy skończone, Hindusom przypomina się, że mają ochotę trochę pożyć: pohandlować, podjeść, zabawić się zanim skończy się świat. Nadejście nocy przypomina zamknięcie czasu - finał ostatniej epoki, po której rzeczywistość - stworzona z mocy i wyobraźni Boga - zostanie unicestwiona. A więc, póki czas, biorą, co się da.

Błyskają żarówki, wstają ogniki lampek - tych naftowych, oliwnych i z klarowanym masłem. Kierowcy migają reflektorami, motorowe ślepia mrugają i przemykają szybko w wieczornych korkach. Życia przez kilka godzin jest jakby więcej, jeszcze bardziej się tłoczy i pcha naprzód. Rozświatlają się centra handlowe - emanują jakimś niebieskawym promieniem, chłodnym, klarownym - jak wszystkie konsyumpcyjne rezerwaty. To światło bezdusznej nowoczesności, oślepiające, odcinające od wszystkiego, co poza nim i co pozostaje w mroku. Światło tradycyjnych Indii jest bure, żółtawe, a może nawet brązowe, sprawia, że to, co widoczne, pozbawione jest wyraźnych konturów, chodzi się wśród rubensonwskich, oświetlonych, ale niedopowiedzianych obrazów.

Bo Indie po zmroku toną w ciemności, odganianej przez pojedyncze lampy, gołe żarówki i reflektory. Jedna żarówka wystarczy, by oświetlić cały stragan, pełen bakłażanów, ogórków i słodkawej cebuli. W świetle jednego naftowego ognika gotuje się kolacje w setkach tysięcy wsi. Przy pojedynczych świeczkach dzieciaki, ułożone na klepiskach, odrabiają prace domowe.
Poszczególne twarze, jeszcze bardziej wyraziste, jeszcze więcej mówiące, wyłaniają się z czerni. Na chwilę widoczna staje brązowa skóra, uważne, ogromniejące oczy, lśniące na czole i szyi kropelki potu. Więcej nawet słychać niż widać: przyspieszone szuranie ćappali, przyciszone głosy, jalby mówienie po zmroku było czymś nieprzyzwoitym. Wtedy właśnie, gdy Indii nie widać wyraźnie, ale czuć je - ich niezmodrowany ruch, tetno, kłębienie - przypominają potężnego stwora, nieopisanego w żadnej baśni ani filozoficznym traktacie. Są fenomenalną bestią, która nie chce spać -bytem złożonym z miliarda wirujących we własnym tempie i rytmie drobinek. Jedna po drugiej zatrzymują się, gasną. Znikają żarówki i ogniki. Wielki chaos zasypia.

Indie mają za mało prądu. Za mało energii, by błyszczeć tak, jakby tego chciały. Wciąż najwięcej zasilania czerpią z węgla. Tamy, które kochał Nehru, zapewniają tylko 14 procent energii, która musi nakarmić ambicje wirującej bestii. Energia atomowa, wbrew podpisanym z USA traktatom, nie robi furrory, szczególnie po Fukushimie. A ambicjom i interesom nowych Indii trzeba elektrycznej mocy. Jej niedostatek już dziś hamuje możliwości. Co dzień, bez przerwy, Hindusi okradają się z prądu - niewydolne państwowe firmy dostarczają go za mało, zbyt wolno. Obrotni mieszkańcy slumsów podciagają nielegalne łącza, a bogacze budują agregatory na wyłączność. Mój przyjaciel z Kalkuty zarabia coraz więcej sprzedając akumulatory.

Wszyscy chcą więcej światła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz